[wpml_language_selector_widget]
Polish English French German Spanish Finnish Hebrew Swedish Norwegian Italian Czech Slovak Bulgarian Hungarian Portuguese Russian Chinese (Simplified) Japanese Hindi Arabic
[wpml_language_selector_widget]
Polish English French German Spanish Finnish Hebrew Swedish Norwegian Italian Czech Slovak Bulgarian Hungarian Portuguese Russian Chinese (Simplified) Japanese Hindi Arabic
Polish English French German Spanish Finnish Hebrew Swedish Norwegian Italian Czech Slovak Bulgarian Hungarian Portuguese Russian Chinese (Simplified) Japanese Hindi Arabic
[wpml_language_selector_widget]
Polish English French German Spanish Finnish Hebrew Swedish Norwegian Italian Czech Slovak Bulgarian Hungarian Portuguese Russian Chinese (Simplified) Japanese Hindi Arabic
Dział Section 1 — PROSZĘ KLIKNĄĆ NA TYTUŁ / FOTOGRAFIĘ DANEGO EKSPONATU — UWAGA – UKAŻE SIĘ PIERWSZA FOTOGRAFIA – JEŚLI JEST W EKSPONACIE WIĘCEJ FOTOGRAFII – POCZEKAJ NA AUTOMATYCZNE PRZEWIJANIE ALBUMU FOTOGRAFI, LUB KLIKNIJ NA KOLEJNĄ KROPKĘ POD FOTOGRAFIAMI — KLIKNIĘCIE NA UKAZUJĄCE SIĘ FOTOGRAFIE MOŻE NIEKTÓRE Z NICH NA EKRANIE WYODRĘBNIĆ I ZWIĘKSZYĆ – PODWÓJNE KLIKNIĘCIE NA NIĄ MOŻE FOTOGRAFIĘ ZWIĘKSZYĆ ZNACZNIEMałe Ojczyzny, Świat Rodziców, Dziadków, Wspomnienia rodzinne... Small Homelands, The World of Parents, Grandparents, Family Memories...

Pamiątki rodzinne – Polska – Wspomnienie “Zakopane – przed wojną – wuj Jan Rzewnicki”

Zgłaszający Eksponat:
Maciej Bernhardt
podziel się z innymi:

Mój wuj Jan Rzewnicki – emerytowany inżynier elektryk – był zamiłowanym i znanym w latach 20-tych i na początku 30-tych taternikiem, a także redaktorem pisma “Wierchy”.

Z Jego pomocą poznawaliśmy Tatry: najpierw moja starsza siostra Danuta, a później ja.
W roku 1932 – miałem wtedy prawie 10 lat – wakacje zimowe spędzałem w Zakopanem z wujostwem Rzewnickimi.. Mieszkaliśmy w pensjonacie “Belweder” na Żywczańskiem, którego właścicielką była stara pani Tabeau, daleka kuzynka mojej Mamy. W prowadzeniu pensjonatu pomagała jej córka (niezamężna, a może wdowa, nie pamiętam).

Z wujem “, chodziliśmy na długie spacery, jeździliśmy sankami do Doliny Kościeliskiej i Strążyskiej. Wyprawa do Morskiego Oka była zbyt długa na sanki. Jechało się taksówką: staromodnym – chyba jeszcze z okresu pierwszej wojny światowej – Austro-Daimlerem.
Był to wielki, otwarty samochód osobowy z brezentową budą. Mieścił wygodnie 9 osób, w tym 3 na rozkładanych siedzeniach t.zw. strapontenach. Miał olbrzymią drewnianą kierownicę po prawej stronie, a dźwignię zmiany biegów i hamulec ręczny na zewnątrz nadwozia, również po prawej stronie. Kierowca i pasażerowie musieli być bardzo ciepło ubrani, gdyż brezentowa buda i celuloidowe szybki, tylko symbolicznie chroniły przed strumieniami zimnego powietrza.

Pojazd ten poruszał się dość żywo. Przypuszczam, że na prostych odcinkach przekraczał 60 km/godz. robiąc przy tym dużo hałasu i niemiłosiernie trzęsąc. Miał wąskie, wysokociśnieniowe opony i bardzo twarde resory, a droga do Morskiego Oka miała nawierzchnię nienajlepszej jakości. W Zakopanem tego rodzaju taksówek było wówczas kilka. Były też duże odkryte stare Tatry, ale jazda nimi to był już znacznie mniejszy fason.
Wuj stale organizował jakieś wycieczki (czy raczej spacery, wspinaczką zajmował się wyłącznie w lecie). Były też atrakcyjne obiady w różnych bliskich schroniskach. Po raz pierwszy piłem wtedy grzane wino na rozgrzewkę po przemarznięciu w czasie jednej z tego rodzaju eskapad, nieco dla mnie zbyt długiej.

Ciotka Jadwiga, która była bardzo oszczędna (żeby nie powiedzieć skąpa), tolerowała te “wybryki” Wuja, gdyż góry były dla niego święte. Choć siedział beznadziejnie pod pantoflem Ciotki, to jednak w Zakopanem rządził sam (no może prawie sam).
Podczas pierwszego pobytu w górach w zimie nauczyłem się trochę jeździć na nartach (pożyczonych). Dość dobrze dawałem sobie radę ze zjazdami “Na Lipkach” i spod Regli. Wieczorami towarzystwo w Belwederze grywało w brydża ; Wuj ze starszą gwardią w preferansa. Na ogól kibicowałem, a nawet czasem dostawałem karty do ręki, gdy ktoś z grających odchodził na chwilę od stolika.
Najchętniej chodziłem wieczorami do pokoju babci Tabeau i słuchałem jej opowiadań o rodzinie mojej mamy, której nie znałem dotąd nawet ze słyszenia, a także historii Galicji, której też zupełnie nie znałem.

Niestety wszystkie szczegóły wyleciały mi już dawno z pamięci. Wiem tylko, że Babcia z naciskiem podkreślała, że rodzina Tabeau zjawiła się w Polsce z dworem królowej Marysieńki, a nie w czasach tego awanturnika Napoleona.

W czasie gdy byłem w Zakopanem, w Warszawie rozchorowała się na szkarlatynę moja siostra. Nie mogłem więc wracać do domu. Rzewniccy pojechalii, ja zostałem. Przez pierwsze dwa – trzy dni w pustawym już Belwederze, gdzie potwornie się nudziłem bez towarzystwa, a następnie przeniesiono mnie do domu doktora Fischera, zięcia babci Tabeau. Był on bardzo wziętym lekarzem chorób płucnych, miał piękne mieszkanie przy ulicy Kościuszki, blisko Krupówek (zresztą we własnym domu). Mieszkał z żoną i córką Grażyną, nieco młodszą ode mnie. Dwoje ich starszych dzieci było w Krakowie, chodzili do gimnazjum, a może już na studia, nie pamiętam.

Wuj był lwowianinem od kilku pokoleń i tak pięknie, wręcz pokazowo “zaciągał” po lwowsku, że gdy go pierwszy raz usłyszałem, to byłem przekonany, że udaje słynnego pana Strońcia z Wesołej Lwowskiej Fali (satyryczna radiowa audycja wykorzystująca folklor lwowski – bardzo popularna przed wojną). Tymczasem okazało się, że Wuj mówi tak zawsze.

Zwracałem się do niego „Wuju”, choć jak sam mi to wyjaśnił pokrewieństwo nasze było typu: ciotecznej cioci stryjeczny bratanek.
W mieszkaniu wujostwa wisiały wielkie portrety wszystkich członków rodziny malowane przez Witkacego. Był on pacjentem Wuja i w ten sposób regulował koszty swego leczenia.

Dostałem u wujostwa do dyspozycji własny pokój (nieobecnego starszego syna). Pamiętam, że była w nim biblioteka, a w niej książki z serii “Biblioteka wiedzy”. Przeczytałem je wszystkie. W domu rodzice nie pozwalali mi czytać w łóżku, chyba jedynie podczas choroby. U wujostwa nikt się nie interesował tym co robię wieczorem po uroczystym dobranoc.

Niezbyt też przejmowali się tym co robię w ciągu dnia. Panowały tam zupełnie inne zwyczaje niż w moim domu rodzinnym. Włóczyliśmy się więc z Grażyną – a był to diabeł wcielony, nie dziewczyna – całymi dniami na nartach. Musieliśmy tylko przychodzić punktualnie na obiad i na kolację.
Po zakończeniu ferii szkolnych Grażyna wróciła do szkoły i mogliśmy jeździć razem już tylko po południu. Rano jeździłem sam, a raczej z bandą poznanych przez Grażynę góralczyków. Często wracałem do domu przemoczony “do suchej nitki”. Nie robiło to na nikim żadnego wrażenia.
Efekt tego pobytu w Zakopanem był taki, że gdy wróciłem do Warszawy, trudno mnie było poznać. Urosłem o kilka centymetrów, bardzo zmężniałem i skończył się okres, w którym byłem “mizernym, chorowitym dzieckiem”.

Utkwiła mi w pamięci podróż powrotna do Warszawy. Wuj ulokował mnie w wagonie drugiej klasy (w tym czasie wagony PKP miały trzy klasy) i oddał pod opiekę konduktorowi. W przedziale zainteresował się samotnie podróżującym smarkaczem starszy pan, jak się okazało – lekarz, znajomy Ojca. W tym czasie w zasadzie wszyscy lekarze warszawscy znali się, jeżeli nie osobiście, to przynajmniej ze słyszenia.

Był trochę zaskoczony, że tak daleko jadę sam. Zaprosił mnie do wagonu restauracyjnego na obiad. Byłem wtedy po raz pierwszy w takiej jeżdżącej restauracji. Po powrocie do przedziału wypożyczył od konduktora słuchawki radiowe. Wagony I i II klasy w pospiesznych pociągach dalekobieżnych były zradiofonizowane. Na ścianach przedziałów były gniazdka dla słuchawek, które wypożyczało się od konduktora. Wypożyczenie kosztowało chyba 2 złote, co było sumą dość dużą. Słuchawki otrzymywało się zapakowane w torbę papierową z nadrukiem, że zawartość jej została zdezynfekowania.

W Warszawie wysiadłem na starym jeszcze Dworcu Głównym na rogu Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Zgodnie z poleceniem rodziców z dworca pojechałem do domu dorożką. Były to czasu kryzysu i na postojach czekały długie szeregi taksówek i dorożek konnych. Dorożkarz widząc tak niepoważnego pasażera zgodził się jechać za połowę oficjalnej taryfy.

Opisując ten szczegół, przypominam sobie kawał rysunkowy, który widziałem w owym czasie w jakiejś gazecie: do dorożki znajdującej się na końcu bardzo długiej kolejki na postoju podchodzi pasażer z wielką walizką; dorożkarz zwraca mu uwagę, że zgodnie z zasadami dorożkarskiego savoir vivre’u , może go zabrać jedynie dorożka na początku kolejki; no to proszę mnie podwieźć do tej pierwszej, mam ciężką walizkę – mówi kandydat na pasażera.
W domu zadziwiłem rodziców znakomitą formą fizyczną – odmienili mi dziecko – z dumą mówi Mama. Masz dobrą głowę do interesów, stwierdził Ojciec, gdy opowiedziałem jak wytargowałem opłatę za kurs dorożką. Tu niestety pomylił się, a szkoda.

W domu zastałem niespodziankę: radio lampowe. Radio na słuchawki, t.zw. detektor, było u nas od dawna, ale korzystaliśmy z niego dość rzadko. Teraz było to prawdziwe radio z głośnikiem i dwoma zakresami fal: trzylampowy Philips, montowany w Polsce w firmie Braci Borkowskich.

Siostra moja była na studiach razem z panną Borkowską i chyba nawet przyjaźniła się z nią. Radio zostało zakupione “po znajomości” po specjalnej promocyjnej cenie. Dotrwało do początków okupacji. W październiku 1939 roku Niemcy, grożąc surowymi karami, nakazali oddanie wszelkiego rodzaju odbiorników radiowych. Stary Philips został oddany po „przeglądzie technicznym”. Wykonał go pracownik firmy Bracia Borkowscy, w której odbiornik ten kiedyś został zmontowany. Gwarantował, że po włączeniu do sieci po kilkunastu minutach nastąpi krótkie spięcie i Niemcy g…. będą z niego mieli.

Propozycje gry z pamięcią i wyobraźnią - POLE ZMYSŁÓW - bonusy Portalu Narodowa GA.PA - na dziś - PANACEA - Wirtualna Gra Wyobraźni i Skojarzeń "PANACEA"

Korespondencja

Website Project Created by RAW-CODE