Przedwojenna Pani od Języka Francuskiego, Mme Sergeanton – Wspomnienie
Madame Sergeanton
Stałym gościem w naszym domu była madame Sergeanton, lektorka języka francuskiego na Uniwersytecie Warszawskim. Nie wiem skąd rodzice ją znali. Dokąd sięgam pamięcią, bywała u nas “od zawsze”.
W domu wszyscy mówili po francusku: Ojciec biegle i z doskonałym akcentem; Mama bardzo dobrze, z niezłym akcentem, ale słychać było jednak, że nie jest to jej język ojczysty. Moja starsza siostra i ja mówiliśmy dość swobodnie, podobno z niezłym akcentem.
Znajomość francuskiego zawdzięczaliśmy z siostrą dobremu zwyczajowi, przestrzeganemu ściśle w naszym domu: podczas niedzielnego obiadu wolno było mówić jedynie w tym języku.
W powszednie dnie niemal nigdy nie zdarzało się, aby cała nasza rodzina spotkała się przy obiedzie. Ojciec bardzo dużo pracował i często wizyty pacjentów, konsultacje lekarskie przeciągały się poza ustalone godziny. Moja siostra była starsza ode mnie o 8 lat. Gdy ja zaczynałem szkołę, ona ją kończyła, gdy ja rozpoczynałem naukę w gimnazjum, siostra była na studiach. Nasze rozkłady zajęć różniły się tak bardzo, że dopiero w niedziele i święta mogliśmy się spotkać wszyscy razem przy stole.
Dzięki wspomnianemu zwyczajowi znałem nieźle ten język, podobnie jak siostra, nigdy się go nie ucząc. W wieku kilku lat było mi zupełnie obojętne czy mówię po polsku, czy po francusku.
Pani Sergeanton była zaproszona przez Rodziców „raz na zawsze” na niedzielne obiady. Była sympatycznym i przez wszystkich mile widzianym gościem. Bardzo inteligentna, dobrze wychowana, oczytana, dowcipna, z dużym poczuciem humoru, brała udział w niedzielnych dyskusjach i niemal zawsze zawzięcie spierała się z moim Ojcem na temat nowego przedstawienia w operze, czy teatrze, artykułu w Kurierze Warszawskim lub tygodniku Illustration, czy też aktualnej sytuacji politycznej. Gdy zdarzało się, że nie mogła być na niedzielnym obiedzie, tracił on część swego uroku.
Dwa razy w tygodniu mieliśmy (oddzielnie siostra i ja) “konsultacje” z panią Sergeanton. Wprawdzie mówiliśmy i czytali biegle, ale o gramatyce i ortografii tego języka wiedzieliśmy (ja na pewno) niewiele.
Były to normalne lekcje, ale wolno było je nazywać wyłącznie konsultacjami, bo Madame nie zajmowała się udzielaniem prywatnych lekcji! Trwały tylko 20 minut, maksimum pół godziny. Prowadziła je jednak w taki sposób, że nie były dla nas karą za grzechy.
Skłamałbym oczywiście twierdząc, że szczytem marzeń nastolatka jest nauka koniugacji czasowników we wszystkich czasach i trybach w formie czynnej i biernej itd. itd., a także poznawanie niezliczonych reguł i wyjątków od nich.
Jej wielkim osiągnięciem było jednak to, że potrafiła sporo nauczyć, jednocześnie nie obrzydzając skutecznie, raz na zawsze, wszystkich gramatyk świata. Nie wiem jak to robiła, ale w pełni ją doceniłem dopiero, gdy usiłowano mnie zapoznawać (z mizernym skutkiem) z tajnikami gramatyk (kolejno) niemieckiej, rosyjskiej i angielskiej.
Oprócz nas była jeszcze zaprzyjaźniona z kilkoma rodzinami polskimi. Nie byli to ludzie z pierwszych stron gazet, ale jak miałem możność przekonać się (niekiedy nawet w wiele lat po wojnie) kilku z ich przedstawicieli odegrało w okresie okupacji istotną rolę w Armii Krajowej lub we władzach Polski Podziemnej.
Madame była zaprzyjaźniona z ambasadorem (nie jestem pewien nazwiska – Noël ?) i jego rodziną; bywała też na wszystkich oficjalnych uroczystościach i przyjęciach w ambasadzie francuskiej. Na uroczystość dekorowania madame Sergeanton Legią Honorową rodzice otrzymali uprzejme zaproszenie do ambasady..
Pamiętam, że była zawsze bardzo dobrze zorientowana w bieżącej polityce, zarówno polskiej jak i międzynarodowej. Po dojściu Hitlera do władzy przestrzegała przed jego niedocenianiem i nie miała wątpliwości, że doprowadzi on do nowej wojny światowej.
Gdy Włosi zaatakowali Abisynię, przyniosła wielką kolorową mapę tego kraju z tygodnika Illustration i pomagała mi w przesuwaniu na niej kolorowych szpilek, którymi zaznaczałem zmiany linii frontu. Byłem wówczas pełen entuzjazmu dla “cywilizacyjnej misji Włoch”, jak zresztą znaczna część naszej prasy. Ze zdumieniem przy przesuwaniu szpilek na mapie słuchałem jej wyjaśnień, że trzeba na tę wojnę patrzeć całkiem inaczej, że jest to najzwyklejszy napad silniejszego na znacznie słabszego. Gdy powtarzałem argumenty wyczytane
w prasie, zapytała mnie: “A jaka jest tu różnica z rozbiorami Polski ?”
Muszę się przyznać, że pytanie to “zatkało mnie” i spowodowało, że zacząłem się zastanawiać głębiej nad całym tym konfliktem i bardziej krytycznie oceniać opinie prasowe.
W 1939 roku wyjechała, jak zawsze na początku wakacji, na urlop do swych rodzinnych stron na południu Francji – niestety nie pamiętam miejscowości. Odprowadzałem ją – jak zawsze od kilku lat – na dworzec. Mieszkała w domu Uniwersytetu przy ulicy Oboźnej: zdziwiłem się, że ma tym razem potężny bagaż, zamiast jak w latach poprzednich – dwie niewielkie walizki. Żegnała się z całą naszą rodziną tak, jakbyśmy mieli się już nigdy nie zobaczyć. Wtedy wydawało mi się to nadmiarem sentymentalizmu.
Nigdy jej po wojnie nie spotkałem, nigdy nie zdobyłem o niej żadnej wiadomości. Na pewno już od wielu lat nie żyje. Gdy wyjeżdżała w 1939 roku z Polski miała powyżej 50 lat. Nie wiem nawet jak miała na imię. Zawsze mówiliśmy o niej po prostu „Madame”.
Wiele zawdzięczam madame Sergeanton i wspominam ją zawsze z dużą sympatią. Mam podstawy sądzić, że i ona lubiła nas i nasz dom.
Maciej Bernhardt., Warszawa, Lipiec 2003
PS.
Niestety nie mam zdjęcia Madame Sergeanton. Wszystkie pamiątki rodzinne zginęły podczas Powstania Warszawskiego, gdy został zbombardowany nasz dom przy ulicy Miodowej 9. Podobny los spotkał także domy naszej najbliższej rodziny (z tym, że mieszkania niecałkowicie zniszczone zostały dokładnie wyszabrowane).
Mam tylko dwa (nienajlepszej jakości) amatorskie zdjęcia mojej Matki oraz Jej fotografię z czasów panieńskich. Gdybym nie zapamiętał, że taka fotografia stała w ramce nad kominkiem w stołowym pokoju, wyparłbym się własnej Mamy, bo oczywiście takiej Jej nie pamiętam.
Ocalało mi tylko kilka zdjęć wykonanych przed Powstaniem, które przypadkiem miałem w przy sobie idąc do Powstania. Przeżyły, ale w kiepskim stanie.
Z poważaniem,
Maciej Bernhardt, Warszawa
(fragmenty WSPOMNIEŃ Z OKRESU PRZEDWOJENNEGO, WOJENNEGO I PIERWSZYCH LAT POWOJENNYCH)