[wpml_language_selector_widget]
Polish English French German Spanish Finnish Hebrew Swedish Norwegian Italian Czech Slovak Bulgarian Hungarian Portuguese Russian Chinese (Simplified) Japanese Hindi Arabic
[wpml_language_selector_widget]
Polish English French German Spanish Finnish Hebrew Swedish Norwegian Italian Czech Slovak Bulgarian Hungarian Portuguese Russian Chinese (Simplified) Japanese Hindi Arabic
Polish English French German Spanish Finnish Hebrew Swedish Norwegian Italian Czech Slovak Bulgarian Hungarian Portuguese Russian Chinese (Simplified) Japanese Hindi Arabic
[wpml_language_selector_widget]
Polish English French German Spanish Finnish Hebrew Swedish Norwegian Italian Czech Slovak Bulgarian Hungarian Portuguese Russian Chinese (Simplified) Japanese Hindi Arabic
Dział Section 13 -- Proszę kliknąć na tytuł / fotografię danego eksponatu -- Pamięć Rodziny Przyjaciół

Podróż dookoła świata rok 1976 oraz Przyjaciele Marek i Wojtek

Zgłaszający Eksponat:
Tadeusz Sokołowski & Friends
podziel się z innymi:

Zawsze byłem marzycielem. Od małego spędzałem wiele czasu siedząc lub leżąc nad ogromnymi, ważącymi po kilka kilogramów każdy, starymi austriackimi i niemieckimi atlasami z sprzed I wojny światowej, które odziedziczyłem jeszcze po nieznanym mi nigdy osobiście dziadku. Nabyłem z czasem maniery chełpienia się przed wszystkimi dorosłymi, że wybiorę się kiedyś w podróż dookoła świata.

Minęło ponad 20 lat. W międzyczasie skończyłem studia geograficzne; nauczyłem się – praktycznie samodzielnie – najważniejszych języków europejskich; zawodowo zaś zaangażowałem się w dziedzinie handlu zagranicznego. Być może niektórzy zapomnieli już o moich dawnych monotematycznych zainteresowaniach i dywagacjach, ale ja uparcie – może niekiedy nawet już nie do końca w świadomy sposób – tak długo te myśli ze sobą woziłem, aż….

Pewnego sierpniowego dnia 1976 roku wraz z dwoma starymi kolegami, również współzałożycielami Towarzystwa Eksploracyjnego, lecz niewątpliwie zasługującymi na większe ode mnie w tej mierze laury, Wojtkiem Dąbrowskim i Markiem Bogatkiem, wyruszyliśmy w podróż, która miała stać się w moim życiu wielce istotnym wydarzeniem. Przeistoczyła się ona dla mnie w prawdziwą, tak przecież już dawno temu wydumaną, wyprawę z plecakiem dookoła świata, która w sposób nieprzerwany trwała bez mała cztery lata, tj. do kwietnia 1980 roku. Dzięki dziennikom z podróży, których zresztą nigdy nie potrafiłem pisać inaczej niż dla konkretu w czasie i przestrzeni, jestem w stanie po tak wielu latach odtworzyć niektóre szczegóły, daty, nazwy topograficzne, osoby i ich adresy w dziesiątkach różnych krajów oraz – co chyba najistotniejsze – także wrażenia osobiste rozsiane po tysiącach miejsc, które stanowią dla mnie do dziś „globalną sieć” całej masy różnego rodzaju odniesień. Ale do rzeczy.

Pierwszy odcinek wyprawy wokół kuli ziemskiej, o charakterze par excellence podróżniczym, prowadził przez kraje azjatyckie: Afganistan, Pakistan, Kaszmir, Mały Tybet (Ladakh), Indie, Nepal, Sikkim, Sri Lankę, Birmę, Tajlandię i Malezję. Trwał on 10 miesięcy. Głównymi środkami transportu, z jakich korzystałem po drodze, były pociągi, autobusy, samoloty, statki, ciężarówki, samochody terenowe, nie mówiąc już oczywiście o niezliczonych, krótszych i dłuższych, wędrówkach pieszych (przede wszystkim w Himalajach).

Do bardziej znaczących wydarzeń w tym czasie zaliczyć należy udział w wielodniowych kazaniach Dalaj Lamy (w pobliżu położonego nad górnym Indusem Leh, w świeżo otwartym wtedy dla świata zewnętrznego Ladakhu), prywatne spotkanie całej naszej trójki z Indirą Gandhi – premierem Indii (w jej oficjalnej rezydencji w New Delhi), uzyskanie niezmiernie rzadko wtedy udzielanych specjalnych zezwoleń na krótkie pobyty w indyjskich strefach ograniczonego dostępu (Sikkim i Wyspy Andamańskie) oraz last but not least rozmowa-wywiad z pierwszym zdobywcą Mt. Everestu (wraz z Edmundem Hillarym), Szerpą Tenzingiem Norgayem (w znanym z produkcji herbaty, Dardżylingu, gdzie kierował on wtedy Himalajskim Instytutem Wysokogórskim); przyjemnie było osobiście usłyszeć z jego ust opinię, że najtrudniejszą dla niego wspinaczką w życiu nie była wcale najwyższa góra świata, lecz południowa grań Nanda Devi East („tylko” 7434 m), z którą się skutecznie zmierzył przy okazji polskiej wyprawy himalajskiej w …1939 roku!

Drugim odcinkiem podróży, która stała się także jakby trochę sposobem na życie, był 15-miesięczny pobyt w Australii. Na tym etapie codzienne bytowanie i podróżowanie straciły swój przeważający dotąd zespołowy charakter, stając się pochodną własnej filozofii każdego z nas, bardzo indywidualnych planów, stylu bycia i działania, różnych kręgów osobowych i kierunków zainteresowań oraz przede wszystkim własnej samorealizacji. Moje wielkie podróżowanie po kontynencie australijskim zamknęło się, trudną nawet dla mnie samego do wyobrażenia, liczbą pokonanych 33 tysięcy km (Zachodnia i Południowa Australia, Wiktoria, Tasmania, Nowa Południowa Walia, Queensland i Terytorium Północne).

Przez ten długi czas nasze wspólne i moje własne, wyjątkowo szerokie kontakty towarzyskie (od marginesu społecznego, poprzez zupełnie zwykłych zjadaczy chleba, po intelektualistów, przedsiębiorców i polityków) pomogły nam psychicznie, a przede wszystkim organizacyjnie, pokonać najróżniejsze, często niełatwe problemy, w tym np. wizowe (był taki kilkumiesięczny okres, kiedy nasz pobyt w Australii określić można było bez jakichkolwiek wątpliwości za kompletnie nielegalny!). Zdecydowanie podstawowy sposób przemieszczania się w tym okresie stanowił autostop, który w północnych regionach kraju kilkakrotnie przekształcił się w swoją wyższą formę, której nadałem nazwę „awiostopu” (bezpłatne, wielokrotne podróżowanie prywatną awionetką). Wszystko zaczęło się na pustkowiu pod Tennant Creek, w środku australijskiego „Outbacku”, kiedy po 2 czy 3 dniach całkowicie nieskutecznego stopowania i całodobowego koczowania w przydrożnym rowie, zatrzymał się wreszcie jakiś samochód, którego kierowca rzucił nam pytanie, czy nie mamy nic przeciwko poleceniu z nim awionetką do Darwin (ok. 1000 km na północ). Do dziś mam przed oczyma sylwetkę naszego dobroczyńcy i starszego przyjaciela (pilota Royal Australian Air Force w czasach II wojny światowej, założyciela Bush Pilots Airways i autora książki „Bush Pilot”) Boba Normana, przedsiębiorcy z Cairns (Queensland), z którym wymieniałem korespondencję jeszcze w połowie lat 80.). Otóż w taki właśnie sposób dwóch z nas stało się członkami – jak to zwykliśmy mówić – nowej generacji „hitch-hikerów”. Podobnie jak w poprzednich etapach podróży nie unikałem wycieczek pieszych, wśród których najbardziej wartym wspomnienia był niemal tygodniowy marsz przez bezdroża, dziewicze lasy i góry Tasmanii (to tam karmiony przeze mnie w buszu opos pomylił kawałek suchego chleba z palcem mojej lewej nogi!), czy też samotna wędrówka po bezludnych pustkowiach Wyspy Kangura (pożar buszu, kangury, strusie emu, foki), gdzie momentami wydawało mi się, że na świecie nie ma żadnej innej istoty ludzkiej (odczucie miłe i straszne zarazem, którego nigdy potem nie doświadczyłem już nigdzie, nawet na Wyspie Wielkanocnej, w rejonie źródeł Orinoko, czy w Amazonii).
Kolejny etap stanowiły większe i mniejsze wyspy Oceanu Spokojnego; zajął on mi 9 miesięcy. Prowadził przez Papuę-Nową Gwineę wraz z Nową Brytanią, Wyspy Salomona, Nowe Hebrydy (obecnie Vanuatu), Nową Kaledonię, Nową Zelandię, Tahiti oraz Wyspę Wielkanocną.
Niezapomnianymi wydarzeniami było dokonanie, tylko we dwóch, pieszego przejścia Nowej Gwinei (we wschodniej, węższej części wyspy), przy wykorzystaniu jedynie, często mało widocznych i wręcz miejscami zanikających ścieżek, które podczas II wojny światowej miały pomóc Japończykom w niezrealizowanym przez nich celu zdobycia … Australii. Rozliczne spotkania i kontakty z prymitywnymi plemionami w wielu, przeważnie górskich regionach, jakże egzotycznego kraju, jakim była i jest nadal – choć już nie w takim stopniu – Papua-Nowa Gwinea (różnego rodzaju lokalne ceremonie społeczno-religijne; głównymi hitami naszego repertuaru podczas „występów piosenkarskich” w chatach tubylców pozostawały niezmiennie „Sokoły” i „Czerwony pas”). Wybuch wulkanu Lopevi na Nowych Hebrydach w noc wigilijną (kształt rozgrzanych do czerwoności strumieni lawy w podzwrotnikowych ciemnościach zdawał się układać w purpurowe gałązki świątecznej choinki; co wzruszyło mnie do głębi, ze względu na swój specjalny moment i oddalenie od bliskich od kilku przecież już lat!). Sylwestrowe ”party” z mieszkańcami wioski na wyspie Ambrym, także na Nowych Hebrydach (przypomniały mi się wtedy uwagi własnej matki, a także innych dorosłych, sprzed wielu lat: „Bądź cicho, przecież nie jesteś w lesie!”. Otóż bowiem byłem w lesie, i to nie pierwszym lepszym, bo podzwrotnikowym, pełnym egzotycznych palm i drzew paproci, a na dodatek na niedużej wulkanicznej wyspie gdzieś na zachodnim Pacyfiku, a jednak wieczorem w ostatnim dniu A.D. 1978 naczelnik tubylczej wioski Sessivi kategorycznie domagał się ciszy, gdy rozentuzjazmowany śpiewałem i tańczyłem z grupą miejscowych Melanezyjczyków). Udział w zapierających dech „surfingowych” wyścigach długich czółen krajowców na koralowej wysepce z chatami na palach u wybrzeży Malaity (Wyspy Salomona). Niebezpieczny cyklon na Nowej Kaledonii (masowo z wielkim impetem spadające z palm ogromne orzechy kokosowe). Trzydniowe odcięcie od świata (prozaiczny powód zablokowania śniegiem drzwi wyjściowych) wskutek całkiem obfitego, niespotykanego o tej porze roku (lato) opadu śnieżnego w „samoobsługowym” schronisku na górskiej grani Alp Południowych na Nowej Zelandii. Specjalne miejsce zajmuje w mojej świadomości wypełniony „po brzegi pamięci” niezapomnianymi wrażeniami tygodniowy pobyt na Wyspie Wielkanocnej wśród dziesiątków, opisywanych niegdyś przez Thora Heyerdahla, nadal tajemniczych, megalitycznych posągów, spoglądających w bezkres wód Oceanu Spokojnego – konie, arkan, wiatr, namiot i daleki, niepokojąco pusty horyzont.
Podróżowanie po wyspach Oceanu Spokojnego dokonywało się przy pomocy awionetek, statków, motorówek, piróg, traktora, pojazdów terenowych, konno; także sporo autostopem, nie mówiąc oczywiście o długich wędrówkach pieszych (głównie po Nowej Gwinei, Nowych Hebrydach i Nowej Zelandii).

Czwarty etap podróży stanowiła Ameryka Południowa wraz z regionem Karaibów; trwał on 6 miesięcy, obejmując swym zasięgiem Chile, Peru, Boliwię, Ekwador, Kolumbię i Haiti.

Godnymi wymienienia wydarzeniami był pobyt w Chile za dyktatorskich rządów gen. A. Pinocheta (innych obywateli nie tylko z komunistycznej Polski, lecz z całego tzw. „bloku wschodniego”, za tamtych czasów tam nie było!), gdzie w okolicach miasta Valdivia przypadkowe okoliczności spowodowały nasz areszt przez wywiad wojskowy i kilkanaście godzin – trudnej w istocie do opisania – szalenie nerwowej niepewności co do naszej przyszłości na tym świecie w ogóle! Trudno się więc dziwić, że dla ratowania własnej skóry człowiek zrobił w ciągu jednego tylko dnia kolosalne i błyskawiczne postępy w zakresie znajomości języka hiszpańskiego, który okazał się później zupełnie nieodzownym w ambitnej realizacji podróży po tym kontynencie, ułatwiając i pogłębiając nasze kontakty z jego mieszkańcami. Warto wspomnieć także wędrówki po Haiti za czasów autorytarnego panowania Jean–Claude Duvaliera („Baby Doc”) i zetknięcie z cieszącymi się okropną sławą okrutnymi oddziałami policji o nazwie „Tontons Macoutes”. Pamiętam też mój udział wraz z peruwiańskimi poszukiwaczami złota w ich nocnym polowaniu na krokodyle w dorzeczu Ucayali, kiedy już wydawało mi się, że takie wspólne, z poranionym krokodylem na pokładzie, pływanie małą rozchybotaną łódką i dziesiątkami innych krokodyli dających wyraźnie o sobie znać w leniwie toczących się wodach tropikalnej rzeki o nazwie Aguaitía, tym razem naprawdę źle się dla mnie skończy, zwłaszcza, że byłem wtedy „wyposażony” jedynie w klapki, szorty i nieco już podziurawioną koszulkę.

Główny środek transportu stanowiły autobusy i ciężarówki. Trafiały się również samochody terenowe, różnego rodzaju łodzie, a nawet specyficzny autobus szynowy. Znaczne odległości pokonywałem także autostopem. Ważniejsze dłuższe wędrówki piesze mieliśmy okazję odbyć w Andach oraz na Haiti.

Moim ostatnim etapem wyprawy dookoła świata, zdecydowanie już mniej egzotycznym niż poprzednie, było pięciomiesięczne wędrowanie autostopem „szlakiem starych europejskich przyjaciół z podróży”. Wiodło mnie ono z Lizbony (miejsce lądowania na „starym kontynencie”, gdzie dopadła mnie przywieziona z Haiti malaria) przez Hiszpanię, Francję, Belgię, Holandię i Niemcy, które zaprowadziło mnie w końcu z powrotem do Polski.

We Francji, w położonej z dala od ważniejszych dróg, pikardyjskiej wsi Selens, odwiedziłem Guy Nicpona – zaprzyjaźnionego żandarma z Tahiti. Otóż Guy zatrzymał mnie dwa lata wcześniej we wschodniej części wyspy Tahiti pod zarzutem „włóczęgostwa”. Niemal wsadzając mnie już do celi na swoim prowincjonalnym posterunku, zreflektował się jednak słuchając moich wyjaśnień. Po wnikliwej lustracji mojego polskiego paszportu zaprosił mnie w końcu do siebie do domu. Okazało się bowiem, iż potrafił trochę mówić łamaną gwarową polszczyzną, a tak naprawdę nazywał się po prostu… Gienek Nicpoń!!! Jego żona, Bernadette, okazała się delikatną – jak dla prostego policjanta – istotą, a na dodatek przyczyniła się, jak przystało na prawdziwą Francuzkę, do poprawy, choć na kilka dni, mojej zaniedbanej już mocno diety kulinarnej.

Pętla kilkuletnich wojaży zamknęła się i to bezpowrotnie, kiedy wysiadłem duchowo samiutki z pociągu relacji Berlin – Warszawa na tak samo szarym jak przed laty Dworcu Gdańskim. Zdałem sobie sprawę, iż oto właśnie moje dziecięce, a następnie młodzieńcze marzenie ziściło się. Zrealizowałem wyśnioną kiedyś podróż dookoła świata.

Pojawiło się jednak nagle niepokojące nieco pytanie: I co dalej? Ale to już zupełnie inna historia, jak zwykł mawiać, a właściwie pisać, Rudyard Kipling.

Ponieważ od wielu już lat różne osoby zadają mi pytanie, jak takie przedsięwzięcie możliwe było do zrealizowania w tamtych czasach przez taką osobę jak ja, dosyć przeciętnego materialnie, młodego inteligenta z PRL, dlatego też uważam, że teraz należy się im wszystkim odpowiedź z mojej strony.

Po pierwsze – wszelkie ograniczenia i napięcia czasowe w trakcie podróży, jak również niewielkie wymagania odnośnie codziennego ubioru i wyżywienia zredukowane zostały do niezbędnego minimum, tzn. niemal nigdy nie dałem się „przyprzeć do muru” przy okazji jakichś poważniejszych wydatków, korzystając szeroko z mojej wielokrotnie potwierdzonej zasady „nie za wszelką cenę dziś”. Materialne potrzeby pozostawały bowiem w hierarchii wartości daleko w tyle za główną pasją poznawania świata w jego geograficznych, cywilizacyjnych i duchowych aspektach.

Po drugie – nie wolno mi przemilczeć serdecznej gościnności doznawanej ze strony wielu, często nawet bezimiennych, szczodrych, pełnych zrozumienia i zainteresowania dla podróżnika z dalekiego kraju, sympatycznych ludzi pod każdą właściwie szerokością geograficzną.

Po trzecie – w trakcie moich podróży podejmowałem kilkakrotnie w sposób dorywczy pracę zarobkową (Australia, Nowa Zelandia oraz Tahiti) z myślą o regeneracji skromnych zasobów finansowych na codzienne wydatki, a przede wszystkim zaś o wykupieniu, indywidualnie skonstruowanego „mileage ticket” na trasie z Sydney do Lizbony, który umożliwił mi zatrzymanie się w niemal 20 miejscach, bez jakiegokolwiek ograniczenia w czasie, a z którego w efekcie miałem korzystać aż przez półtora roku!

Wreszcie podkreślić należy istotną podróżniczą umiejętność organizowania sobie noclegów w najróżniejszych warunkach pod każdym wyobrażalnym, a może właśnie niewyobrażalnym, względem: w pociągach, autobusach, na statkach, w budynkach publicznych jak szkoły, kluby, lotniska, dworce kolejowe, posterunki policji, urzędy celne, czy obiekty służby zdrowia, w opuszczonych domostwach czy hotelach, w pomieszczeniach przykościelnych, misjach religijnych, klasztorach, domach pielgrzymkowych, aszramach, kapliczkach przydomowych, a także w sklepikach, na dachach i tarasach domów, chatach wiejskich i szałasach, nie mówiąc już o noclegach „à la belle étoile”, jak np. w dżungli, buszu, na plażach, czy po prostu gdzieś w trawie. Z namiotu raczej nie korzystałem, a to z wrodzonego lenistwa. Może to już zahacza o masochizm, ale co ja na to poradzę…

Ta niemal czteroletnia wyprawa nie zakończyła bynajmniej mojego zainteresowania podróżami i światem jako takim. Wielokrotnie podejmowałem jeszcze liczne, krótsze wojaże, w tym także zamorskie, a na koniec wylądowałem służbowo wraz z żoną na ponad 5 lat na frapującym „skrzyżowaniu” Ameryki Południowej z Karaibami, a mianowicie w Caracas (Wenezuela).

Tadeusz J. Sokołowski

Album fotografii wpisu:

Fotografie w większości: Tadeusz Sokołowski, azaliż:

Fotografia nr 2, 3, 4 – ,,Spotkanie z Indirą Gandhi” – przesłana 3.09.2024 przez Wojtka Dąbrowskiego, Sydney

Fotografia 5 – cała Wielka Grupa Trzech Przyjaciół – spotkanie w Warszawie u Tadeusza i Danuty, po prawie 50 latach! Dodatkowa rewelacja! 🙂

 

 

Korespondencja

Website Project Created by RAW-CODE