Pamiątka rodzinna – Polska – Wspomnienie “Po Powstaniu 1944” cz. I
Fragment wspomnień
„Po Powstaniu”
Część I:
Od kapitulacji Żoliborza do końcowych dni października 1945
Szpital
Wczesnym popołudniem ostatniego dnia Powstania na Żoliborzu zostałem ranny
w prawe ramię. Po założeniu zrzutowego opatrunku w punkcie sanitarnym odprowadzono mnie do szpitala powstańczego w starym forcie w parku Traugutta. Przy wejściu do fortu była mała sprzeczka, bo zażądano ode mnie oddania broni. Nic nie pomogły tłumaczenia, że ten zrzutowy rewolwer sam przyniosłem z Kampinosu i że uratował mi życie podczas drugiego ataku na Dworzec Gdański. Oglądano z ciekawością postrzeloną rękojeść, ale rewolwer w końcu musiałem oddać.
W szpitalu w forcie spotkałem znaną mi lekarkę, koleżankę mego Ojca[1]. Obejrzała mój opatrunek. Stwierdziła że jest dobrze założony. Dowiedziałem się też, że miałem dużo szczęścia: kilka milimetrów w lewo i pocisk zgruchotałby kość, kilka w prawo – przeciąłby tętnicę (a może odwrotnie – nie pamiętam). „To już ostatnie godziny Powstania – usłyszałem – nie mam cię gdzie położyć, wszędzie leżą ciężko ranni. Znajdź sobie gdzieś miejsce, gdzie mógłbyś chociaż usiąść”.
We wnęce, tuż przy wejściu do fortu, leżeli zabici i zmarli w szpitalu, których nie można było pochować w ciągu dnia ze względu na bardzo silny ostrzał. Pod murem było trochę miejsca. Od biedy można było się nawet położyć, oczywiście na gołej ziemi. Było mi zupełnie wszystko jedno. Usiadłem pod ścianą i zacząłem natychmiast drzemać. Po chwili „moja”
lekarka przyniosła mi w szklance trochę alkoholu: “Masz napij się, dobrze ci to zrobi”. Był to chyba czysty spirytus lekarski; strasznie to było mocne. Natychmiast zakręciło mi się w
głowie i film się przerwał.
Gdy obudziłem się, na dworze było już widno i niesamowicie cicho. Z rzadka dochodziły tylko dalekie pojedyncze strzały, Jakaś sanitariuszka pomogła mi wstać, chyba bardzo
zdziwiona, że jeden z nieboszczyków próbuje się podnieść – leżałem przecież pomiędzy trupami. Zdjęła ze mnie zrzutową angielską kurtkę mundurową i narzuciła swój damski, letni czarny płaszcz z aksamitnym kołnierzem. Tłumaczyła mi przy tym, że Niemców poinformowano, że w tej części szpitala nie ma Powstańców, tylko ludność cywilna. Byłem wciąż półprzytomny ze zmęczenia i nie bardzo dochodziły do mnie jej argumenty, ale nie broniłem się przed tą zmianą. Byłem tylko zaskoczony, że to już koniec Powstania.
Dostałem do picia jakąś zimną lurę, która miała chyba udawać kawę. Była dość słodka. „Wsypałam resztę cukru”, usłyszałem od sanitariuszki, ”szkoda tu zostawić, a nie wiem czy dałoby się go zabrać. Osłodziłam kawę zbożową. Niech się ludzie choć napiją. Masz tu
jeszcze kilka kostek, schowaj do kieszeni”.
Po chwili usłyszałem głośne polecenia personelu szpitala, aby ranni, którzy mogą chodzić, a także osoby cywilne, które schowały się w forcie, wychodziły na zewnątrz. Wyszedłem przed fort i zostałem oślepiony światłem – słońce było już dość wysoko; dzień był pogodny. Dopiero teraz mogłem zdać sobie sprawę z mego wyglądu. Byłem ubrany w zielone drelichowe spodnie, niemieckie buty wojskowe, koszulę bez prawego rękawa, urwanego przy zakładaniu opatrunku, oraz w damski, nieco przyciasny, czarny płaszcz z aksamitnym kołnierzem, który kiedyś musiał być dość elegancki. Do tego ręka na temblaku i na gębie zarost przynajmniej dwutygodniowy. W sumie musiałem, wyglądać interesująco.
Niewola
Przed fortem, po obu stronach parkowej alei, stali żołnierze w mundurach SS z
automatami gotowymi do strzału; jak się później okazało – Ukraińcy lub Rosjanie. Wychodziliśmy, zgodnie z poleceniem, „ręce do góry”. Moja prawa ręka na temblaku; a damski płaszcz z trochę zbyt krótkimi rękawami na lewej, podniesionej, ręce odsłonił zegarek; prezent od Ojca na 21-sze urodziny (w styczniu 1944 roku). Jeden z nich, w oficerskim mundurze SS, zatrzymał mnie, obejrzał zegarek i zerwał mi go z ręki, nie zadając sobie trudu z odpięciem paska.
Uformowano z nas kolumnę. Byłem w jej przedniej części; wyszedłem z fortu jako jeden z pierwszych – nocowałem tuż przy wejściu. Szliśmy przez Powązki i Wolę. W kościele na Woli pamiętam krótki odpoczynek. Wieczorem dotarliśmy do Pruszkowa. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czy szliśmy cały czas na piechotę, czy też podwieźli nas pociągiem. Absolutna przerwa w życiorysie.
Tu jestem winien małe wyjaśnienie: trzeci dzień nie miałem nic w ustach (jeżeli nie liczyć „lekarstwa” w szpitalu w forcie). Podczas odpoczynku w kościele wolskim rozdawano jakąś zupę i chleb. Do chleba się nie dopchałem; zupy nie dostałem, bo nie miałem jej w co wziąć.
Jak przespałem pierwszą noc w hali warsztatów kolejowych w Pruszkowie (które służyły za Durchgangslager – obóz przejściowy) – nie wiem. Obudziłem się wcześnie rano potwornie zmarznięty i wściekle głodny. Przypomniałem sobie o kostkach cukru w kieszeni płaszcza. Bardzo się teraz przydały. Nie miałem żadnych bagaży, nic nie trzymało mnie w miejscu
mego noclegu. Wyruszyłem więc “na spacer” po hali, żeby zorientować się w sytuacji. Nie było to łatwe, wszędzie leżeli ludzie, wielu rannych, chorych, tobołki, walizki … Trudno było znaleźć miejsce na postawienie nogi.
W pewnej chwili usłyszałem ciche wołanie. Jakiś głos kobiecy powtarzał mój
pseudonim “Zdzich”. W mrocznej i potwornie zatłoczonej hali nie mogłem dojrzeć kto woła i czy to do mnie. Udało mi się podejść nieco bliżej i rozpoznałem panią, którą widywałem w szpitalu powstańczym przy ulicy Krechowieckiej, gdzie kilkakrotnie odwiedzałem rannych kolegów z naszej kompanii. Wreszcie z trudem doszedłem do niej. Trzymała w ręku kawałek suchego chleba. Poczułem w tym momencie niesamowity głód. Widać było to chyba z mojej miny, bo nie pytając, wyciągnęła z torby pajdę czarnego, przydziałowego chleba i podała mi go. Smakował jak najlepszy tort.
„Musimy prędko coś z tobą zrobić” – usłyszałem. „Przecież Niemcy zaraz cię stąd wyłuskają. Skąd tyś się tu wziął pomiędzy cywilami. Masz na gębie napisane, że jesteś powstańcem i powinieneś być w niewoli. To chyba cud, że udało ci się tutaj dojść. Takich jak ty wyłapywali po drodze; niektórych nawet rozstrzeliwali na miejscu. Dlaczego nie wyszedłeś z rannymi powstańcami” ? „Poczekaj tu. Muszę prędko coś dla ciebie zorganizować. Spotykamy się pod tym słupem, kiedy – nie wiem, ale czekaj koniecznie”.
Odeszła w głąb hali, dając sobie sprawnie radę z omijaniem leżących ludzi i ich bagaży. Ja usiadłem na podłodze i natychmiast usnąłem. Mogłem wtedy spać w każdej pozycji i sytuacji. Zaległości miałem ogromne.
Obudziło mnie gwałtowne szarpanie za rękę. Ktoś zdejmował ze mnie płaszcz i odwijał rękaw koszuli, jedyny, jaki mi pozostał. Zobaczyłem kobietę w białym fartuchu pochylającą się nade mną ze strzykawką w ręku.
„Zwariowała pani (mój ówczesny słownik był mało elegancki) – to jest lewa ręka, a ja jestem ranny w prawą. Po co mi ten zastrzyk ?”
Zastrzyk jednak dostałem. Gdy postać w białym fartuchu powstała, ukazała się oczekiwana przeze mnie nieznajoma i powiedziała mi cicho do ucha: dostałeś zastrzyk z mleka, zwykłego krowiego, tyle, że przegotowanego. Wkrótce dostaniesz silnej gorączki – to normalna reakcja organizmu na obce białko. Rozpoznamy tyfus i zostaniesz przeniesiony do baraku chorych na tyfus. Stamtąd spróbujemy cię wydostać.
Wszystko odbyło się zgodnie z programem, z tą tylko korektą, że dostałem bardzo wysokiej gorączki i szoku, tak, że podobno ledwo mnie odratowali. Byłem dwie doby nieprzytomny. Za to niemiecki lekarz, który decydował o przeniesieniu do szpitalnego baraku tyfusowego, nie miał najmniejszych wątpliwości co do prawidłowości tyfusowej diagnozy.
Po odzyskaniu przytomności byłem tak słaby, że nie miałem siły mówić. Byłem za to ciągle głodny. Karmiono nas tam dość dobrze. Skąd zdobywano żywność – nie wiem, Na pewno nie były to tylko normalne przydziały niemieckie. Po dwóch dniach zjawiła się “moja”
sanitariuszka w białym fartuchu z opaską czerwonego krzyża i z wiadomością: „Dziś wieczorem wychodzisz. Niemcy zanadto interesują się szpitalem, chyba coś wywąchali. Mamy tu więcej takich chorych na tyfus jak ty.
Nie wierzyłem, że uda mi się wyjść. Rzecz nie w przejściu przez “Wachę”, bo oddział tyfusowy nie był praktycznie pilnowany, ale nie wierzyłem, że dam radę utrzymać się na nogach. A jednak ubrany w biały fartuch, z opaską czerwonego krzyża wyszedłem z “moją” sanitariuszką, niosąc z nią jeszcze wielki kosz – na szczęście pusty – na chleb dla szpitala.
Tu znów przerwa w życiorysie. Pamiętam jak przez mgłę, że przez kilka dni leżałem w jakimś małym domku, intensywnie karmiony. Gospodarze byli prostymi ludźmi, chyba kolejarzami, i gościli, oprócz mnie, jeszcze dwie warszawskie rodziny z małymi dziećmi.
Nadspodziewanie szybko powracały mi siły, przestrzelone ramię specjalnie nie dokuczało. Niepokoiłem się bardzo o Rodziców i Siostrę – mieszkali w rejonie Starego Miasta – nic o nich nie wiedziałem. Gdy tylko poczułem się nieco lepiej – wbrew ostrzeżeniom gościnnych gospodarzy – postanowiłem wyjść “na miasto” i próbować dowiedzieć się czegoś o rodzinie. Może uda mi się spotkać kogoś znajomego.
Wyszedłem i … po dwóch godzinach byłem znów w tym samym obozie. Zatrzymał mnie pierwszy napotkany patrol. Nie mieli najmniejszych wątpliwości co ze mną zrobić. Na szczęście był to patrol Wehrmachtu i zachowywali się spokojnie, wręcz beznamiętnie.
Wpadłem w idiotyczny sposób. Tyle tylko, że byłem obecnie w dużo lepszej formie fizycznej, a także orientowałem się nieco w działalności obozu z własnych skromnych doświadczeń, a przede wszystkim informacji, jakie przychodziły wciąż do moich gospodarzy.
Trafiłem do tej samej hali, w której już byłem. Wiedziałem teraz że jej “zawartość” jest segregowana, według niezbyt jasnych kryteriów: do robót w Niemczech, do obozów
koncentracyjnych, zaś starych mężczyzn, kobiety i dzieci rozwożono na ogół do
różnych miejscowości w Generalnej Gubernii. Interesowała mnie oczywiście jedynie ta ostatnia grupa. Trudno było jednak zaliczyć mnie do starców i kobiet, nie wyglądałem też jak dziecko. Wiedziałem już, że transporty do Generalnego Gubernatorstwa odchodzą sprzed sąsiedniej hali.
Byłem w miarę wypoczęty i odkarmiony, więc w nocy nie położyłem się spać, lecz
łaziłem po swej hali, wychodziłem przed nią, aż do otaczających ją drutów kolczastych. Amatorów przeskoczenia do sąsiedniej hali było więcej. Przy bramie grupa kobiet z dziećmi pertraktowała z Wachmanem, żeby je tam przepuścił. W ruchu były butelki z wódką (skąd ją miały ?), chyba także pierścionki.
Podszedłem bliżej, założyłem na głowę kawał pstrokatego nylonu ze spadochronu (ze zrzutów z Kampinosu – zachowałem na pamiątkę; w tylnej kieszeni spodni, więc ocalał podczas wymiany „umundurowania”), tak jak to robią kobiety wiejskie i gdy przy bramie dobito targu, podbiegłem i w grupie kilkunastu kobiet z dziećmi, a także kilku mężczyzn, którzy wyrośli jak spod ziemi, trzymając za rękę przerażoną kilkuletnią dziewczynkę, przebiegłem do sąsiedniej hali. Noc była ciemna, obowiązywało zaciemnienie. Wartownicy coś krzyczeli, padły dwa strzały z pistoletu, ale nikomu nic się nie stało. Cały ten rwetes miał chyba jedynie służyć za alibi dla wartowników. Do hali weszło kilku Niemców, świecili latarkami po leżących, rozmawiali w przejściu przez chwilę, i … wyszli.
Po dłuższej chwili przeszedłem na drugą stronę hali. Dowiedziałem się, że właśnie formowany jest transport do Generalnej Guberni. Była więc szansa. W ciemnej hali mój wiek i niezwykły ubiór (wciąż taki sam, jedynie koszulę w kolejarskiej melinie dostałem z dwoma rękawami) nie zwracał specjalnie uwagi. Podszedłem do rodziny z trójką małych dzieci i stosunkowo dużym bagażem. Nie wdając się w szczegóły powiedziałem: muszę dostać się z wami do tego transportu. Nie byli zachwyceni tą propozycją, ale nie odmówili pomocy.
Dostałem do niesienia ogromny tobół. Najstarszy, chyba ośmioletni, chłopiec zrozumiał w mig sytuację: „niech pan go tak niesie, żeby nie było widać ręki na temblaku. Ja pomogę z drugiej strony”. Znów chustka na głowę i już jesteśmy w wagonie. Jest to otwarta węglarka, zapchana tak, że nie ma mowy, aby usiąść. Z wielkim trudem udało się posadzić na tobołach dzieci. Ja ulokowałem się w kącie wagonu. Luksusowe miejsce, w kącie było bardzo dobre oparcie, można było spać na stojąco.
Zaczął padać drobny deszcz. Po niezbyt długim oczekiwaniu pociąg ruszył. W naszym wagonie były kobiety, dzieci i kilku starszych mężczyzn. W sąsiednich, jak mogłem się zorientować, gdy się rozwidniło, skład pasażerów był podobny. Co kilka wagonów w budkach strażniczych siedzieli uzbrojeni Niemcy.
Według informacji uzyskanych w kolejarskiej melinie, tego rodzaju transporty były wysyłane do różnych miejscowości w Generalnej Guberni i rozlokowywane po wsiach i miasteczkach. Nie byłem jednak w pełni przekonany, że to prawda i postanowiłem zwiać, jak tylko będzie okazja. Takich mądrych było w pociągu więcej. Próbowali uciekać wkrótce po odjeździe. Wartownicy strzelali. Z jakim skutkiem nie wiem. Padał deszcz i było bardzo ciemno. Myślę, że była duża szansa ucieczki. Uważałem jednak, że jesteśmy zbyt blisko Warszawy i muszą tu być liczne patrole wyłapujące amatorów ucieczki. Wkrótce rozwidniło się. O ucieczce nie było teraz mowy.
Deszcz przestał padać, ale dzień był pochmurny. Pociąg wlókł się, zatrzymywał się na małych stacyjkach i w szczerym polu, przepuszczał transporty wojskowe. Następnej nocy minął Jędrzejów i Miechów. Byliśmy coraz bliżej Krakowa, ale i Oświęcimia. Postanowiłem uciekać nie zwlekając. Nie miałem ochoty sprawdzać czy uzyskane informacje o docelowych punktach transportów były prawdziwe. Liczyłem, że wachmani, wszyscy, których widziałem mocno już starsi, też są zmęczeni. Nie widziałem, aby ich zmieniano.
Na pewnym zakręcie pociąg bardzo zwolnił. Było ciemno, znów mżył drobny deszcz, blisko toru widać było drzewa, chyba las. Z trudem, bo moja prawa ręka nie nadawała się do użytku, podciągnąłem się na krawędź tylnej ściany wagonu i ześlizgnąłem się pomiędzy wagony, stając na zderzaku. Jeszcze ostatni rzut oka na zbocze nasypu, czy nie ma tu akurat słupa telegraficznego, przepustu, czy innej niepożądanej przeszkody. Odepchnąłem się z całych sił i potoczyłem po bocznej ścianie nasypu. Żaden z wartowników niczego nie zauważył. Nie uraziłem rannej ręki, nie byłem nawet zadraśnięty.
Odczekałem, aż pociąg przejedzie i ostatni wagon zniknie za zakrętem. Wstałem i wszedłem, jak mi się zdawało, do lasu. Okazało się jednak, że nie był to las, tylko kępa drzew, a za nimi pola. Nie wiedziałem gdzie jestem, nie miałem mapy, ani kompasu. Wiedziałem tylko, że muszę jak najprędzej oddalić się od toru.
Poszedłem przed siebie. Po długim marszu polnymi miedzami i przejściu trzech – czterech [2]) kilometrów zobaczyłem zarysy zabudowań jakiejś wioski. Przysiadłem w rowie i zacząłem nasłuchiwać. Wieś spała, ale odzywały się psy, bydło w oborach. Doszedłem do wniosku, że we wsi obcych nie ma. Nie tak odzywa się śpiąca wieś, gdy są w niej obcy ludzie.
Wszedłem do wsi. Psy zaczęły swój koncert, zapukałem do jednej z pierwszych chałup. Nie omyliłem się, trafiłem na dobrych ludzi, którzy przyjęli mnie w nocy pod swój dach, nic o mnie nie wiedząc i o nic nie pytając. Była to wieś Iwanowice Dworskie koło Słomnik.
Iwanowice Dworskie
We wsi trafiłem do domu młodego małżeństwa z trójką małych dzieci. Najstarsze miało ze cztery lata, najmłodsze – kilka miesięcy. O nic nie pytali, dali jeść i położyli na podłodze na sienniku pod kocem. Nie wiem, o której godzinie dotarłem do ich domu. Straciłem zupełnie poczucie czasu. Wydaje mi się, że musiało być już po północy. Na wsi nie jest to godzina najbardziej odpowiednia do odwiedzin.
Na drugi dzień obudziłem się dość późno. Ruch w chałupie był już w pełni, gdy ocknąłem się i przez dobrą chwilę nie mogłem zorientować się gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Gospodarze i ich dzieci byli już po śniadaniu. Gdy po ubraniu się i ablucjach na podwórzu przy studni wróciłem do chałupy, dostałem kawał chleba domowego wypieku oraz talerz zacierek na mleku. Po śniadaniu usiłowałem pomóc gospodarzom w ich robocie. Nie chcieli jednak o tym słyszeć. “Przecie pan ranny, niech se pan odpocznie nieco; widać, że się panu to należy. Można popilnować dzieci”.
Byłem w Iwanowicach chyba pięć dni. Dwa dni przeleżałem na swym sienniku – dostałem wieczorem dużej gorączki. Nie bardzo wiem, co się ze mną działo. Moi gospodarze opiekowali się mną. Pamiętam, że poili mnie jakimiś bardzo niesmacznymi ziółkami. Po dwóch dniach gorączka tak samo nagle jak przyszła tak i odeszła. Czułem się jednak bardzo słaby.
Wieczorem gospodarz zaprowadził mnie na plebanię do księdza. Ksiądz, mocno już starszy, widać był uprzedzony o naszej wizycie, gdyż wiedział, że jestem powstańcem warszawskim, że jestem ranny w rękę, a także że leżałem dwa dni z wysoką gorączką. Powiedział mi to wszystko na powitanie i dodał że nic więcej o mnie nie musi wiedzieć. Zawołał swą gospodynię i wspólnie zdjęli mi opatrunek z ramienia. Przemyli mi ranę jakimś płynem, zasypali pudrem dezynfekującym i założyli nowy opatrunek. Widać było, że nie pierwszy raz mieli do czynienia z opatrywaniem rany.
Po tych czynnościach samarytańskich, ksiądz zaprosił mnie i mego gospodarza na “skromny posiłek”. Usiedliśmy do stołu, na który po chwili gospodyni przyniosła miskę pierogów z mięsem. Wstaliśmy i ksiądz zaczął odmawiać modlitwę. Widziałem, że był wyraźnie zadowolony, gdy włączyłem się i okazało się, że znam jej słowa.
Po kolacji zapytałem o kontakt z miejscową placówką Armii Krajowej. Otrzymałem odpowiedź wymijającą. „Przychodzą tu „leśni” od czasu do czasu, zwykle zupełnie niespodziewanie. Jak się pojawią, to mnie zawiadomią – widocznie pomimo serdecznego przyjęcia i miłej rozmowy, bali się jednak rozmawiać ze mną zupełnie otwarcie. Nic dziwnego, nic o mnie nie wiedzieli
Zapytałem więc o okoliczne majątki i nazwiska właścicieli; może kogoś z nich znam. Pytanie to zostało przyjęte z wyraźną rezerwą. Dowiedziałem się, że w większości majątków stoją oddziały niemieckie lub są niemieccy administratorzy i nie powinienem się tam pokazywać.
Powiedziałem, że nie mogę tu dłużej siedzieć, bo mam obowiązek nawiązać kontakt z AK, jestem przecież żołnierzem i nikt mnie z przysięgi nie zwolnił, a ponadto w razie, zawsze możliwego czyjegoś donosu, lub przypadkowego przybycia Niemców, narażam swą obecnością moich gospodarzy. Dostałem wymijającą odpowiedź, że Niemcy bywają w tej okolicy rzadko, a donosów to nie trzeba się bać. Był taki jeden we wsi co donosił, ale już dawno ziemię gryzie.
Następnego dnia była piękna jesienna, ciepła pogoda. Droga przez wieś biegła płytkim wąwozem. Usiadłem obok “mojej” zagrody na skraju jego skarpy i grzałem się na słońcu. Po pewnym czasie przysiadła się do mnie pani w wieku około 50 lat, ubrana “po miejsku”.
Przeprosiła, że mi przeszkadza, ale ona także jest z Warszawy, wydostała się przez Pruszków. Jest tu u krewnych. Dowiedziała się o mnie, no i chciałaby porozmawiać. Może przypadkiem spotkałem podczas Powstania kogoś z jej rodziny. O wielu bliskich nie ma żadnych wiadomości. Rozmawiałem z nią przez dłuższy czas. Ucieszyła się, gdy jej powiedziałem, że walczyłem, na Żoliborzu. Mieszkali tam jej bliscy kuzyni. Nic o nich nie wie, gdyż ona sama była podczas Powstania na Woli. Bardzo się o nich niepokoi.
Dopiero po dłuższej rozmowie zorientowałem się, że jak na osobę, która była na Woli, a więc wyszła z Warszawy w pierwszym, najdalej drugim tygodniu Powstania, to zbyt dobrze wie co się działo na Żoliborzu. W pierwszej chwili przestraszyłem się, że jest to podstawiona konfidentka niemiecka. Po chwili jednak doszedłem do wniosku, że “zwinięcie” mnie nie wymagało aż takich skomplikowanych zabiegów. Był to wyraźny skutek wczorajszej wieczornej wizyty na plebanii.
Wieczorem mój gospodarz zapytał mnie czy mam krewnych lub znajomych w Krakowie. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że krewnych nie mam, natomiast mam znajomych. Myślałem o pannach Kramarzównach, które poznałem podczas ostatnich przedwojennych wakacji.
“Tu może pan zostać, ale ksiądz powiedział, że dobrze byłoby, żeby pańskie ramię zobaczył jednak chirurg, bo coś mu się tam trochę nie podoba. W tym stanie do lasu nie nadaje się pan, więc jeżeli ma pan możliwości zamelinowania się w Krakowie, to może lepiej tam pojechać. Ale jeżeli nie, to może pan zostać tu aż do całkowitego odzyskania sił i władzy w ręku”. Nie bardzo pasowało mi siedzenie bezczynne na wsi. Odpowiedziałem więc, że chętnie pojechałbym do Krakowa, ale jak to zrobić? Z pociągu wygarnie mnie pierwszy niemiecki patrol, a na piechotę trochę za daleko.
Jutro rano jedzie do Krakowa samochód z mleczarni, sami zaufani ludzie. Wysadzą pana przed miastem, bo na rogatkach jest szczegółowa kontrola. Pokażą panu jak przedostać się do miasta przedmiejskimi zaułkami.
Zdecydowałem się natychmiast – jadę jutro. Ale jest jeden problem. Nie mogę jechać w zielonych, wojskowych, spodniach i damskim płaszczu. „Na spodnie mogę się z panem zamienić – jesteśmy podobnego wzrostu, ale na płaszcz nie mam rady”.
Na drugi dzień o świcie podziękowałem gorąco moim gospodarzom za gościnę i pomoc. Na pożegnanie otrzymałem od nich bochen domowego chleba oraz kawał wędzonego boczku, zawinięte w czyste białe płótno i włożone do torby z paskiem na ramię, uszytej z grubego płótna. Gospodarz podwiózł mnie wozem do skrzyżowania dróg, gdzie miał mnie przekazać konwojentom z mleczarni.
Po kilku minutach zjawił się stary ciężarowy Opel przerobiony na “Holzgaz” (generator gazu opalany drewnem). Zostałem umieszczony na skrzyni, pod opończą, za bańkami z mlekiem, pod stertą worków, tuż przy przedniej burcie. Uprzedzili mnie, że w odległości paru kilometrów jest punkt kontrolny, ale nie mam się niczego obawiać, tylko mam być cicho i nie ruszać się.
Pożegnałem się z moim gospodarzem i samochód ruszył. Po około 10 minutach jazdy zatrzymaliśmy się. Słychać było niemieckie głosy. ktoś podniósł tylną część opończy. Z rozmowy z jadącymi na skrzyni robotnikami wynikało, że kontrolujący znają ich dobrze. Nie sprawdzali żadnych papierów. Dostali bańkę śmietany, paczkę masła i pojechaliśmy dalej. Nie wiem ile czasu jechaliśmy. Było mi okropnie niewygodnie leżeć na deskach skrzyni samochodu, przyciśnięty workami i potrącany przez jakieś puste skrzynki. Wreszcie samochód zatrzymał się. Z trudem wydostałem się z mego kąta i zaskoczyłem na ziemię. Byłem tak ścierpnięty, że przez chwilę poruszałem się jak paralityk.
Kraków
„To koniec naszej wspólnej jazdy” – usłyszałem. „Kilometr za tym zakrętem jest znów punkt kontrolny, ale tam nie ma już szans na przewiezienie pana. Musi pan stąd iść pieszo. Niech pan uważa, bo w Krakowie jest dużo uciekinierów z Warszawy i Niemcy robią na nich obławy. Nie ma pan zaświadczenia o zwolnieniu z obozu w Pruszkowie. W razie złapania pewne więzienie lub obóz koncentracyjny”.
Dostałem szczegółową instrukcję jak mam iść, aby nie wpaść na znane stałe posterunki niemieckie. Oczywiście były jeszcze patrole, ale te nie miały stałych tras i trzeba było liczyć na szczęście, że się ich nie spotka, lub zobaczy z odległości dostatecznie dużej, aby je wyminąć. Instrukcja była długa i bardzo skomplikowana. Miasta nie znałem praktycznie wcale. Byłem w Krakowie z wycieczką z rodzicami i ostatni raz ze szkołą krótko przed wojną, czyli przed pięciu laty. Orientowałem się w samym centrum miasta, ale nie znałem nazw ulic (zresztą teraz większość miała zmienione nazwy). Nie miałem przy tym pojęcia, gdzie w tej chwili się znajduję. Nazwa przedmieścia, którą mi podano, absolutnie mi nic nie mówiła.
Pożegnałem się z moimi towarzyszami podróży, podziękowałem za podwiezienie, przyjąłem życzenia powodzenia, zarzuciłem na ramię pasek od torby z wałówką i poszedłem zgodnie z otrzymanymi wskazówkami.
Nie pamiętam zupełnie szczegółów wędrówki do centrum miasta. Nie miałem żadnego punktu docelowego, gdyż nie znałem ani jednego adresu w Krakowie. Wylądowałem w
końcu na plantach i poczułem, że jestem bardzo głodny. Usiadłem więc na najbliższej ławce i wyciągnąłem z torby chleb, boczek, mój ogrodniczy kozik i zacząłem jeść.
Obok mnie na ławce siedziała para staruszków. Oboje mieli chyba co najmniej po 80 lat[3]), byli bardzo schludnie ubrani. On czytał gazetę, ona robiła coś na drutach. Od czasu do czasu wymieniali półgłosem swoje uwagi. W pewnej chwili, gdy kroiłem właśnie chleb, usłyszałem: “Popatrz Kaziuniu (zapamiętałem do dziś to zdrobniałe imię) jak się tym warszawiakom powodzi. Myśmy białego chleba i boczku nie jedli już od wielu miesięcy”.
W pierwszej chwili zdębiałem. Przestałem kroić chleb, spojrzałem w ich stronę i całą siłą woli musiałem powstrzymać się, aby nie zarżnąć ich trzymanym w ręku kozikiem, gdyż uwaga ta była dla mnie tak niesamowita, że pierwszą moją reakcją było zamknąć na zawsze te obłudne gęby.
Wiem, że ci co będą po latach czytali te słowa nie uwierzą w nie. Po pięciu latach wojny i Powstaniu, stałym zagrożeniu śmiercią i stykaniu się z nią na co dzień, reagowaliśmy jednak zupełnie inaczej, niż wyobrażają to sobie ludzie żyjący w miarę normalnych warunkach.
Nie odezwałem się ani słowem, ale musiało być we mnie coś niepokojącego, gdyż oboje nerwowo poderwali się i szybko odeszli, oglądając się niepewnie za siebie.
Byłem wściekły, ale i przerażony tą mentalnością. Przecież ten napoczęty bochen chleba i kawałek boczku, to cały mój majątek. Nie mam nawet marynarki, kurtki lub swetra. Chodzę w damskim płaszczu. Wszystko straciłem w Warszawie. Nie wiem, czy uda mi się znaleźć w Krakowie moich znajomych; gdzie będę dziś spać; co będę jadł, gdy skończy się wałówka od dobrych ludzi z Iwanowic? Co za cholerni krakowscy centusie. Przecież to byli inteligenci, a nie jakieś zdegenerowane łobuzy. Dłuższą chwilę nie mogłem się uspokoić. Wciąż nie mieściło mi się w głowie, że Polak, inteligent, mógł w podobny sposób się odezwać. Nie o to chodzi, że do mnie. Ale jak w ogóle można coś takiego powiedzieć ludziom po tak strasznej narodowej tragedii.
Zwinąłem wreszcie resztki mojej wałówki do torby i zacząłem się zastanawiać co dalej robić. Musi tu być gdzieś biuro adresowe. Pójdę tam i dostanę adres, jednej z Kramarzówien. Było ich trzy i mama, któraś z nich musi być w Krakowie. Tak, tylko kogo zapytać teraz o to gdzie jest biuro adresowe, żeby nie trafić na podobne typki jak ci, których o mało nie zarżnąłem kozikiem.
Idąc przez Planty zobaczyłem szalet publiczny. Pojawił się na mojej drodze akurat, gdy był już pilnie potrzebny. Wychodząc zobaczyłem babcię klozetową porządkującą coś przy wejściu. Zapytałem ją o biuro adresowe. „Jest, a jakże, jest w Krakowie, tu niedaleko przy ulicy (nazwy nie pamiętam), przy komendzie policji”.
Już zaczynałem się cieszyć, że moje problemy są bliskie rozwiązania, a tu takie zakończenie oczekiwanej informacji. Na policję nie mam po co chodzić. Ale stanie przed publicznym szaletem to też nie jest rozwiązanie. Poszedłem więc w kierunku wskazanym przez babcię klozetową.
Utkwiło mi w pamięci, że budynek komendy policji mieścił się przy placu lub przy szerokiej ulicy. Stanąłem w bezpiecznej odległości po drugiej jej stronie i oglądając puste wystawy sklepowe, obserwowałem w szybach wystawowych budynek komendy. Przy głównym wejściu stało kilku policjantów pod bronią, były tam też zasieki z drutu kolczastego ograniczające możliwość przechodzenia przed budynkiem oraz nie obsadzone gniazdo karabinu maszynowego, osłonięte workami z piaskiem. Do budynku wchodziło i wychodziło z niego niewielu ludzi. Wszyscy wchodzący, nawet oficerowie, byli legitymowali.
Z boku budynku, chyba po prawej jego stronie, widać było grupki osób, sprawiających z daleka wrażenie, że mogą to być uciekinierzy z Warszawy, którzy, wydawało się, wchodzą i wychodzą z bocznego jego skrzydła. Poszedłem w tamtym kierunku, trzymając się jednak drugiej strony ulicy (placu ?).
Upatrzyłem sobie starszą panią idącą powoli o lasce, która mogła być jedną z osób wychodzących z tego skrzydła. Gdy była od niego już dość daleko, podszedłem do niej i zapytałem, czy nie wie, gdzie tu jest biuro adresowe.
“Ależ wiem, właśnie stamtąd wracam”.
“Niech mi pani łaskawie powie czy obsługa tam jest polska?”
“Tak polska. Ja też wahałam się, czy można tam iść, jeżeli to mieści się w budynku policji i jej podlega. Obsługa jest polska; bardzo się starają pomóc. Tylko straszny tam tłok. Wprost nie można się docisnąć. Tam jest nie tylko biuro adresowe, ale i biuro meldunkowe.”
Odczekałem dobrą chwilę, aż w kierunku wejścia do biura adresowego szła nieco większa grupka ludzi i wszedłem wraz z nimi. Rzeczywiście tłok był tam niemiłosierny. Kolejka stała już na schodach. W tłoku mój damski płaszcz i ręka na temblaku nie rzucały się ludziom w oczy, ale z drugiej strony dłuższe stanie w kolejce zwiększały szansę na to, że zainteresuje się mną ktoś niepożądany. Skorzystałem więc, gdy urzędniczka wywołała kilka nazwisk, wprawdzie nie do biura adresowego, lecz meldunkowego, i wraz z wywołanymi poszedłem schodami na górę. Nikt nie zwrócił uwagi, w ogólnym zamieszaniu, na dodatkowego “wywołanego”.
Na korytarzu zobaczyłem tabliczkę “Biuro adresowe”. Rzuciłem więc w kierunku idącej na przedzie naszej grupy urzędniczki, “dziękuję pani” i wszedłem pewnie do pokoju omijając, karnie czekającą pod drzwiami, kolejkę. Nikt nawet nie zaprotestował.
Był to bardzo duży pokój podzielony barierką na dwie części. Przed nią ze dwadzieścia osób czekało na możliwość złożenia zapytania o adres – na piśmie, na wyłożonych drukach. Za nią – kilka urzędniczek biegało pomiędzy szafami pełnymi segregatorów i interesantami. W pokoju było duszno i panował w nim nieopisany zamęt i hałas.
Nieco luźniej (co nie znaczy luźno!) było po prawej stronie tego pomieszczenia. Część barierki była odgrodzona, urzędniczki nie podchodziły tam do interesantów; w barierce były drzwiczki, przez które od czasu do czasu ktoś z personelu wchodził i wychodził. Stanąłem przy nich i zastanawiałem się jak dopchać się do którejś z informatorek.
Po chwili drzwiczki uchyliły się i zatrzymała się w przejściu starsza pani. Chwyciła mnie za rozpięty płaszcz, zasłoniła nim moją rękę na temblaku i zapytała „co pan tu robi?” Zdziwiony, bo wydawało mi się to oczywiste, odpowiedziałem, że szukam adresu. Popatrzyła na mnie jak na wariata i donośnym głosem powiedziała “ach jak to dobrze, że pan wreszcie przyszedł, tu trzeba coś zrobić z tymi drzwiami, bo wciąż się zacinają”. Otworzyła drzwiczki w barierce, dosłownie wciągnęła mnie do środka; otworzyła drzwi od stojącej z boku szafy i wepchnęła mnie tak, że byłem nimi zasłonięty od wzroku większości obecnych w pokoju.
“Panie, przecież tu aż się roi od szpiclów; co raz to kogoś stąd wyprowadzają; jak pan mógł przyjść tu; przecież pana nie trzeba pytać kim pan jest. Kogo pan szuka?”.
W tym momencie zawahałem się. Kramarzówny na pewno są zaangażowane w konspirację. Pytając o nie, mogę naprowadzić na ich ślad. Moja rozmówczyni widocznie zauważyła to wahanie. “Szkoda czasu” usłyszałem, “jakbym chciała pana wydać, to już bym to zrobiła, a informacje to oni już potrafią wyciągać.”
Chwileczkę, zaraz wypełnię druczek. “Kompletny wariat, pan chyba w głowę był ranny, a nie w rękę; nic nie pisać!” Podałem wreszcie nazwisko, ale imię i wiek zmieniłem. Odeszła szukać w segregatorach. Wróciła po paru minutach: “Taka tu nie mieszka”. Wahałem się, czy podać prawdziwe dane, gdy dodała “nikt o tym nazwisku nie jest zameldowany w Krakowie”.
Milczałem dłuższą chwilę, nie wiedziałem co robić, co powiedzieć. Musiała dostrzec moją zatroskaną minę, bo zmieniła ton ze strofującego nierozważnego chłopaka, że przychodzi do miejsca, które powinien obchodzić z daleka, na bardziej łagodny i współczujący: “Nie zna pan nikogo innego w Krakowie?”.
Nikt nie przychodził mi do głowy. Nie mieliśmy żadnych krewnych, ani znajomych, nawet dalekich, w tym mieście. I nagle olśnienie, przecież mój kolega z wojennej Politechniki (PWST), Zbyszek Łukowiecki, mieszkał z rodzicami w Krakowie. Do Warszawy przyjechał na studia. Nazwisko jego mogę podać bez obawy, na pewno nie ma go w domu. Wiem, że był w AK i jestem pewien, że brał udział w Powstaniu, choć nie mam pojęcia, gdzie i w jakim oddziale. Znalazł własną drogę do konspiracji.
Podałem jego dane. Wróciła po chwili z adresem “ulica Kanonicza, numer …, mieszkanie numer …”. Z radości chciałem ją pocałować w rękę. Ale w obu trzymała jakieś papierzyska. Wobec tego, nie namyślając się długo pocałowałem ją w policzek i zacząłem przepychać się ku wejściu.
Złapała mnie za rękaw, gubiąc przy tym plik papierów. “No mówiłam, że kompletny wariat. A czy pan wie gdzie to jest ?”. Nie mam pojęcia. “No to niech pan słucha, to niezbyt daleko”. Dostałem dokładną instrukcję jak tam dotrzeć i ostrzeżenie, żeby nie iść od strony Wawelu, bo tam często chodzą patrole policyjne.
Wyszedłem z budynku i bez większych trudności i przygód dotarłem pod wskazany adres. Była to bardzo stara kamienica, jak zresztą wszystkie na tej ulicy, mocno zniszczona. Mieszkanie o podanym numerze znajdowało się na drugim (o ile dobrze pamiętam) piętrze. Wszedłem, stanąłem pod drzwiami i zawahałem się. Przecież rodziców Zbyszka nigdy na oczy nie widziałem. Nie wiem czy wiedzą w ogóle o moim istnieniu. Nie mam jednak wyboru, trzeba nacisnąć dzwonek i zobaczymy co będzie dalej.
U Łukowieckich
Otworzyła mi matka Zbyszka. Przedstawiłem się jej, ale moje nazwisko nic jej nie mówiło. Zapytałem czy zastałem Zbyszka. Dowiedziałem się, że jest nieobecny. Nie wiedziałem czy chwilowo, czy też nie ma go w Krakowie. Dodałem więc, że jestem jego kolegą, a także Andrzeja Krupińskiego (wiedziałem, że ich rodzice byli zaprzyjaźnieni za sobą – “Moi przyjaciele i koledzy z okupacyjnej Politechniki – Konstancin; prawdopodobnie lipiec 1944r: od lewej: Zbigniew Łukowiecki i Andrzej Krupiński (poległ pod Boernerowem 2.08.1944”).
Dowiedziałem się, że Zbyszek był na początku wakacji w domu, ale pod koniec lipca pojechał do Warszawy i od tej pory nie mieli o nim żadnych wiadomości. Po chwili w przedpokoju zjawił się pan Łukowiecki. Musiałem powtarzać i przysięgać, że Zbyszek nie był w Powstaniu razem ze mną, że nie wiem nawet w jakim zgrupowaniu walczył, bo do konspiracji trafił innymi drogami niż ja i nie mam pojęcia co się z nim dzieje.
Poprosili mnie do pokoju i zaczęli wypytywać jeszcze raz od początku. Musiałem w wielkim skrócie opowiedzieć moje powstaniowe losy. Gdy skończyłem, zapytali o Andrzeja Krupińskiego. Powiedziałem, że straciłem go z oczu podczas marszu do Kampinosu i nie wiem co się z nim stało pod Boernerowem. W tym momencie doszli do wniosku, że ukrywam przed nimi prawdę, a ich syn musiał być razem z Andrzejem i ze mną (przypomnieli sobie, że byliśmy w jednej “paczce” przyjaciół) i na pewno zginął.
Byłem zmęczony i zdenerwowany tą sytuacją. Chyba niezbyt grzecznie powiedziałem: „rozumiem wasz niepokój o syna, ale nie wiem nic o losie moich rodziców i siostry, nie wiem co się z nimi działo podczas Powstania i nie wiem, czy żyją, nie wiem co stało się z moją narzeczoną i tak samo nie wiem nic o Zbyszku”. Chyba zauważyli moje rozdrażnienie, bo zmienili temat rozmowy. „Pewnie pan jest głodny, zaraz coś przygotuję”. „Nie, dziękuję mam jeszcze resztki wałówki z Iwanowic. Marzę tylko o porządnym umyciu się i bardzo chciałbym zmienić bieliznę, ale nie mam nic na zmianę”. „To przecież nie problem, są rzeczy Zbyszka; bardzo proszę do łazienki, zaraz podam wszystko, co potrzebne”.
W łazience rozkoszowałem się możliwością porządnego umycia. Docenić to może tylko ten, kto jak ja od około 10 tygodni mył się w najlepszym wypadku pod pompą lub w cebrzyku koło studni. A nie należały do wyjątków dni, gdy o umyciu się w ogóle nie było mowy.
Do mycia musiałem zdjąć opatrunek z ramienia. W ferworze zmywania z siebie pokładów brudu zapomniałem, że dla mojej niezabliźnionej rany może nie być wskazane moczenie w wodzie. Było jednak już za późno Byłem mokry od stóp do czubka głowy.
Pan Łukowiecki przed wojną był starostą na Podolu lub Wołyniu. Niestety nie pamiętam już miejscowości. Udało mu się uciec z całą rodziną przed bolszewikami i osiadł w Krakowie. Oficjalnie zajmował się działalnością charytatywną w RGO[4]). Myślę jednak, że naprawdę był w konspiracyjnej służbie cywilnej.
Zaraz po obiedzie pani Łukowiecka zauważyła, że z wielkim trudem usiłuję utrzymać otwarte oczy. Zaproponowała mi pójście spać, pomimo jeszcze wczesnej godziny. Nie miałem siły oponować. Po raz pierwszy od blisko trzech miesięcy leżałem w uczciwym domowym łóżku. Zasnąłem natychmiast. Obudziłem się następnego dnia w południe. Łukowieccy byli już niespokojni co się ze mną dzieje.
Nie! Pomyliłem się! Spałem w prawdziwym łóżku w nocy z 15-ego na 16-ty sierpnia. Batalion “Żubr” przeszedł w składzie kolumny liczącej około 800[5]) ludzi, z Kampinosu do Warszawy na Żoliborz, przynosząc zrzutową broń i amunicję. Byliśmy obciążeni jak juczne muły i doszliśmy dosłownie resztkami sił. Nasza kompania “wylądowała” późno w nocy na podwórzu bloków VII kolonii WSM przy ulicy Suzina. Mieszkańcy przyjęli nas entuzjastycznie. Za zgodą dowództwa zostaliśmy zaproszeni do mieszkań na bardzo spóźnioną kolację i odpoczynek
Mnie zaprosiła jakaś starsza pani. Pamiętam, że myłem się w prawdziwej łazience (choć wody już w kranach nie było), coś jadłem i nie wiem jak znalazłem się w łóżku. Obudziłem się na drugi dzień rano w czystej pościeli, w pokoju, w którym były wszystkie szyby, a meble i różne bibeloty stały na swoich miejscach.
Moja staruszka, słysząc, że już nie śpię, przyniosła mi do łóżka gorącą herbatę i pieczony w domu chleb z … konfiturami.
Pan Łukowiecki przyniósł mi z RGO “przydział” ciuchów: dwa komplety bielizny (dwie flanelowe koszule, kalesony, skarpetki), spodnie z grubego sukna (chyba jakieś wojskowe, przefarbowane na ciemno brązowy kolor), jakąś marynarkę, której zupełnie nie mogę sobie przypomnieć oraz ocieplaną kurtkę z niemieckiego ersatz materiału. Złośliwi mówili, że z papieru. Wytrzymała jednak do wiosny 1945 roku i nawet nieco chroniła przed mrozem. Nareszcie pozbyłem się na dobre damskiego płaszcza, który do tej pory wpędzał mnie w kompleksy, a ponadto zbyt zwracał uwagę swym krojem. Popołudniu przyszedł z wizytą do państwa Łukowieckich pan w średnim wieku. Został mi przedstawiony jako przyjaciel rodziny, który wpadał od czasu do czasu na plotki i akurat dziś także wpadł. Nie wiem w jakim celu stosowali wobec mnie taki kamuflaż, gdyż po kilku minutach nie miałem już wątpliwości, że jest to ktoś z wywiadu wojskowego lub cywilnego. Domownicy pod byle pretekstem wyszli z pokoju, a ja musiałem jeszcze raz opowiedzieć co się ze mną działo podczas Powstania. Przerywał przy tym często moją relację dopytując się o różne szczegóły, które mnie
wydawały się zupełnie nieistotne.
Od pierwszego dnia mego pobytu w Krakowie pan Łukowiecki usiłował dowiedzieć się o los moich rodziców i siostry. Miał duże możliwości; z racji swej pracy w RGO spotykał się z wieloma ludźmi. Niestety nie trafił na nikogo, kto był w czasie Powstania na ulicy Miodowej.
Przynosił mi codziennie gazetę krakowską. Co najmniej dwie jej strony były zapełnione ogłoszeniami ludzi poszukujących się wzajemnie; przeważnie z Warszawy. Przeglądałem uważnie te ogłoszenia, ale bezskutecznie. Na drugi lub trzeci dzień przyniósł starsze gazety, tak że miałem możność przejrzenia chyba wszystkich ogłoszeń, jakie się ukazały od dnia przyjazdu pierwszych transportów osób cywilnych ewakuowanych z Warszawy. Niestety wszystko bez skutku. Doszliśmy do wniosku, że wobec tego ja muszę dać ogłoszenie. Ustaliliśmy bardzo krótki tekst: “Maciej Bernhardt poszukuje matki Stefanii, ojca Wacława i siostry Danuty zamieszkałych w Warszawie ulica Miodowa 9. Wiadomości pod grzecznościowym adresem ul. Kanonicza nr x, m. y.
Po kilku dniach pobytu na ulicy Kanoniczej odespałem się wreszcie, miałem dużo wolnego czasu i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Mieszkanie było bardzo maleńkie. Nie miałem tam nic do roboty. Nie byłem w stanie czytać książek. Po paru minutach myślałem o najbliższych, przypominały mi się obrazy zapamiętane podczas Powstania. Czułem się okropnie psychicznie, potwornie nudziłem się; brakowało mi możliwości ruchu. Nie byłem w stanie usiedzieć w domu. A wyjście na ulicę w mojej sytuacji było naprawdę niebezpieczne.
Po naradzie z panem Łukowieckim ustaliliśmy, że jednak muszę mieć trochę ruchu. Będę wychodził pod wieczór, gdy ruch na ulicy jest minimalny i będę spacerował od domu do kościoła odległego o 250 – 300 metrów i z powrotem. Zawsze w ten sposób “złapię” trochę powietrza i ruchu.
Najbliższego wieczoru zaopatrzony w pożyczony kieszonkowy zegarek wybrałem się na spacer. Pomysł był znakomity. Brakowało mi tej odrobiny ruchu i powietrza. Spacerowałem tak z pół godziny, wstąpiłem na chwilę do kościoła i na mniej więcej kwadrans przed godziną policyjną wracałem do domu. Po pierwszym takim spacerze byłem dobrze zmęczony. Jednak z formą było u mnie nie tęgo. Odbyły się tylko dwa takie spacery. Trzeci zakończył się w sposób zupełnie niespodziewany.
Nocleg w kościele
Wyszedłem na wieczorny “spacer” tak samo jak w poprzednie dni. Doszedłem do kościoła, zawróciłem w stronę domu, ale nie doszedłem do bramy. Miałem w budynku zwracać jak najmniej uwagi na siebie, gdyż mieszkałem niemeldowany i nikt nie powinien podejrzewać, że mogę tu przebywać.
Zobaczyłem przed bramą chłopca w wieku 10 – 12 lat, którego widywałem już uprzednio przez okno i wiedziałem, że jest to syn (czy też może krewny) dozorcy. Zawróciłem więc i jeszcze raz poszedłem w stronę centrum miasta. Poszedłem tym razem nieco dalej za kościół. Na mieście był spokój, ruch minimalny. Ludzie, jak zjawy, przesuwali się po zaciemnionych ulicach. Nie miałem zegarka, tym razem zapomniałem wziąć ze sobą wielką staroświecką “cebulę”, którą pożyczano mi na moje wieczorne eskapady. Według moich obliczeń czas już było wracać, tym bardziej, że państwo Łukowieccy prosili, żeby nie wracać na ostatnią chwilę przed godziną policyjną.
W pobliżu domu zobaczyłem ze zdumieniem, że po drugiej stronie ulicy stoją dwa samochody osobowe, a w moją stronę ktoś się zbliża. W tej dzielnicy i o tej porze samochód mógł oznaczać tylko “wizytę” Niemców. Za późno było na ucieczkę. Na szczęście to syn (?) dozorcy szedł w moim kierunku; bawił się małą piłką. Uderzał nią o chodnik, łapał, znów uderzał itd. i coś mruczał, czy nucił w takt uderzeń piłki. Gdy mijaliśmy się usłyszałem “A u Łukowieckich Niemcy, u Łukowieckich Niemcy, niech pan nie wraca …” Potraktowałem chłopca jak powietrze; zatrzymałem się przed bramą najbliższego domu i zawróciłem.
Co można zrobić w obcym mieście, na kilka (jak mi się wydawało) minut przed godziną policyjną, mając jeszcze do tego “trefne” warszawskie papiery. Przechodząc przed kościołem, nie namyślając się wszedłem do środka. Kościół był zupełnie pusty. Światła pogaszone, z wyjątkiem czerwonej lampki przed ołtarzem i małej żarówki nad drzwiami wejściowymi. Ksiądz wychodził właśnie z konfesjonału i patrząc na zegarek powiedział do mnie. “Za piętnaście minut godzina policyjna. Nie mogę cię już wyspowiadać, bo nie zdążę na plebanię. Musisz przyjść jutro”.
“Do spowiedzi na pewno powinienem pójść, ale teraz sprowadza mnie do kościoła inny powód”. Najkrócej jak umiałem wyjaśniłem mu moją sytuację.
“Co z tobą zrobić ?” usłyszałem. “Na plebanię nie mogę cię zabrać. Jedyne co mogę zrobić, to zamknąć cię w kościele. Pomyślę przez noc, a jutro rano coś z tobą zrobimy.” Zaprowadził mnie do zakrystii, wyciągnął z szafy czerwony chodnik (używany chyba do paradnych ślubów) i jakieś stare sutanny. „Zrób sobie posłanie. Tylko w żadnym wypadku nie wolno ci zapalać tu światła. No i zostań z Bogiem. Muszę się spieszyć, żeby zdążyć na plebanię. Nie daleko, ale już strasznie późno. A tu za drzwiami jest WC”. Zgasił światło i wyszedł. W zamku zazgrzytał przekręcany klucz.
W zakrystii było zupełnie ciemno, nic nie widziałem. Usiadłem na zwiniętym chodniku i zamknąłem oczy, mając nadzieję, że przyzwyczają się do ciemności. Po chwili otworzyłem je. W dalszym ciągu nic nie było widać. Widocznie okno było zasłonięte czarnym papierem. Idiotyczna sytuacja.
Z trudem odwinąłem kawałek chodnika, namacałem sutanny wiszące na krześle, które przy tej okazji przewróciłem. Narobiłem takiego hałasu, że wydawało mi się iż musiał być słyszany w całym Krakowie i że zaraz wpadnie tu zwabiona hałasem, policja. Nic się jednak nie działo. Tylko z zewnątrz dochodziło miauczenie kota.
Ułożyłem się na chodniku, przykryłem kurtką i sutannami i usiłowałem usnąć. Dość długo sen nie nadchodził. Majaczyły mi się przed oczyma jakieś powstaniowe sytuacje, koledzy, którzy zginęli, jakieś wspomnienia przedwojenne. Nie wiem kiedy usnąłem; chyba bardzo późno.
Obudziłem się potwornie zmarznięty. Zobaczyłem słabe światło na krawędzi rulonu czarnego papieru zasłaniającego okno. Wstałem i nieco je odsłoniłem. Na zewnątrz zaczynało świtać. Usiłowałem rozgrzać się. Nic jednak nie pomagało zwijanie chodnika i intensywna gimnastyka.
Czas wlókł się niemiłosiernie. W końcu zacząłem znowu drzemać. Ocknąłem się na odgłos otwieranych drzwi. Do zakrystii weszło dwoje ludzi: mężczyzna po czterdziestce i młoda dziewczyna. Nie zdziwiła ich moja obecność. Bez słowa wyciągnęli z teczki termos, naleli kubek gorącej herbaty. Niech pan pije; musiał pan tu nieźle zmarznąć. Wyciągnęli też kilka kromek chleba posmarowanych smalcem ze skwarkami i cebulą oraz kawałek białego sera.
“Niech pan się naje. Musi pan tu poczekać do popołudnia. Przyjdziemy po pana, gdy zacznie się ściemniać. Może pan tu siedzieć spokojnie. Nikt z księży, ministrantów, ani kościelny, ani organista nie będzie się niczemu dziwić i o nic pytać. W kościele lepiej się nie pokazywać. Nie wszyscy przychodzą w pobożnym celu. Musimy już iść. Zobaczymy się przed wieczorem”. Po chwili wszedł kościelny i zabrał się do sprzątania, nieco później przyszły dwie zakonnice. Wszyscy traktowali mnie jak powietrze. Po jakimś czasie pojawił się “mój” ksiądz. Zapytał jak mi się spało, radził być dobrej myśli i zaczął przygotowywać się do odprawiania mszy.
Do zakrystii od czasu do czasu ktoś przychodził: a to w sprawie chrztu, a to ktoś dopytywał się o świadectwo ślubu. Ruch był minimalny. Czas wlókł się niemiłosiernie. Wydawało mi się, że ten dzień nigdy się nie skończy.
Koło południa weszła do zakrystii okutana w chustę babina. Myślałem, że żebraczka. Zaczęła rozwijać pakunek, który przyniosła ze sobą. Ukazał się garnek z dymiącą zupą i kawał chleba. Postawiła to przede mną, powiedziała smacznego i dodała: już niedługo po pana przyjdą. Gorąca zupa i zmęczenie sytuacją zrobiły swoje. Nie wiem kiedy zasnąłem siedząc na krześle. Obudziło mnie szarpanie za ramię.
Zobaczyłem dziewczynę, którą poznałem rano, oraz dwóch mężczyzn. Przedstawili się pseudonimami. Niech się pan zbiera – zaraz idziemy. Wyszliśmy na ulicę. Szliśmy bardzo długo przez miasto, a później przedmieście zabudowane biednymi domkami. Jeden z mężczyzn szedł pierwszy; za nim w odległości z 50 – 100 metrów ja z dziewczyną; kilkanaście kroków za nami – drugi. Z trudem utrzymywałem narzucone tempo. Nie odzyskałem jeszcze dobrej formy.
W małym, ale schludnie utrzymanym domku, przywitał nas właściciel. Jak sam się przedstawił był w połowie kolejarzem, a w połowie z zamiłowania ogrodnikiem. Zostaliśmy poczęstowani skromną kolacją. Rozmowa była towarzysko-nijaka. Nie pytali mnie o nic, nie poruszali też żadnych tematów, które mogłyby ich zdekonspirować. Widocznie niedowierzali mi. Nie mogłem się temu dziwić – ostatecznie nic o mnie nie wiedzieli. Po kolacji dowiedziałem się, że następnego dnia zostanę przekazany dalej.
Gospodyni zaprowadziła mnie do maleńkiego pokoiku na poddaszu. gdzie było przygotowane posłanie na starej kanapie. Na taborecie stała miednica, obok konewka z wodą i wiadro. Tu może się pan umyć i życzę dobrej nocy. Wyłącznik światła jest na dole przy schodach. Jak pan będzie gotów proszę zastukać w podłogę to zgasimy. W pokoiku było ciepło, za to kanapa była okropnie niewygodna. Wysiedziana, zapadała się w połowie, sprężyny uwierały przez pokrycie i trzeszczały przy najmniejszym ruchu. Mimo wszystko było tu lepiej niż wczoraj w zakrystii.
Następnego dnia wcześnie rano, po śniadaniu pojechaliśmy parokonnym wozem
załadowanym ziemniakami, kapustą i podobnymi specjałami, na targ do miejscowości, której nazwy nigdy przed tym nie słyszałem i nie zapamiętałem. Oprócz gospodarza i mnie jechał jeszcze mężczyzna, który poprzedniego dnia wieczorem stanowił naszą „straż tylną”. Jechaliśmy dość długo, myślę, że co najmniej z 5 – 6 kilometrów. Targ znajdował się w małym miasteczku, czy może raczej dość dużej osadzie. Handel szedł kiepsko, ale koło południa wóz nasz był prawie pusty.
Koło godziny czternastej zjawiła się dziewczyna, ta sama, która “opiekowała się” mną wczoraj. Na moją uwagę, po przywitaniu się, że łącznik dotychczas się nie zgłosił, odpowiedziała: “jak to, przecież jestem, zaraz idziemy”. Chwilę rozmawiała na boku z mymi towarzyszami, pożegnała się z nimi i ruszyliśmy. Byłem przygotowany na długi marsz i trochę bałem się czy dam radę, bo czułem jeszcze w kościach wczorajszą wędrówkę. Szliśmy boczną wiejską drogą, następnie polnymi ścieżkami, przez jakiś zagajnik. Podobnie jak wczoraj, wszelkie próby nawiązania rozmowy moja przewodniczka zbywała milczeniem lub dawała monosylabowe odpowiedzi, nie zachęcające do dalszej konwersacji.
U partyzantów
Szliśmy dość długo; myślę, że nie mniej niż 2 godziny; w małym rzadkim zagajniku usłyszeliśmy: “stój, kto idzie – jeden niech się zbliży i poda hasło”. Zatrzymała nas czujka oddziału partyzanckiego. Moja opiekunka dała mi znak, abym pozostał na miejscu, podeszła kilkanaście kroków, podała hasło, którego nie zrozumiałem. Po chwili wracała do mnie wraz z trzema uzbrojonymi ludźmi Widać było, że znają ją bardzo dobrze. Wiedzieli też już od niej kim jestem. Przedstawili się pseudonimami i z nieukrywaną ciekawością przyglądali się jak wygląda prawdziwy powstaniec. Ja zaś przyglądałem się jak wyglądają podkrakowscy partyzanci. Ubrani byli raczej po cywilnemu i gdyby nie wojskowe pasy na kurtkach i furażerki z orzełkami, mogliby uchodzić za cywili. Uzbrojeni byli dobrze. Jeden miał niemiecki pistolet maszynowy Schmeissera, drugi karabin, trzeci pistolet parabellum; wszyscy za pasem mieli zatknięte niemieckie granaty
Ten z karabinem dołączył do nas i w trójkę poszliśmy do widocznych w odległości około pół kilometra zabudowań. Była to dość spora wieś. Kwaterowało w niej dowództwo oddziału partyzanckiego AK. W budynku mleczarni zastaliśmy porucznika, sierżanta i trzymającego się na uboczu cywila. Zameldowałem się zgodnie z regulaminem. Widziałem, że zostało to przyjęte z uznaniem. Podali swoje pseudonimy oraz numer i nazwę oddziału. Przyjęli mnie bardzo sympatycznie. Wiedzieli, o tym, że z Krakowa dostarczą im warszawskiego powstańca. W wielkim skrócie przedstawiłem im moje losy powstaniowe oraz ucieczkę z transportu. Słuchali, nie zadając żadnych pytań. Jedynie zainteresowali się jak goi się moja rana i stwierdzili, że za dzień lub dwa ma przyjechać do oddziału lekarz, który się nimi opiekuje i polecili sierżantowi, aby dopilnował, żebym został przez niego zbadany.
Na zakończenie porucznik powiedział do mnie tonem uprzejmym, ale oficjalnym: “Nie mamy wątpliwości, że wszystko co pan powiedział jest prawdą, ale sam pan rozumie, że musimy to sprawdzić; na razie dostaje pan przydział do grupy aprowizacyjnej i nie damy panu broni, zresztą jest pan ranny i wyczerpany, należy się panu trochę odpoczynku. Jutro dostanie pan papier i ma pan cały dzień na napisanie przebiegu swej służby w AK, a szczególnie dokładnie podczas Powstania i jak pan uniknął niewoli”.
“Ma pan czym pisać? Ołówek, nie! to ma być przyzwoicie napisane, dostanie pan pióro; rozumie pan o co proszę? Chcemy nie tylko dowiedzieć się więcej szczegółów o Powstaniu, ale proszę podawać także takie fakty, które pomogą pana zidentyfikować. A teraz sierżancie, proszę zaprowadzić podchorążego na kwaterę, zaprowiantować i w ogóle zaopiekować się jak należy”.
Na drugi dzień dostałem, zgodnie z zapowiedzią, kilka arkuszy papieru w kratkę, obsadkę ze stalówką i szkolny kałamarz. Na moją uwagę, że nie potrafię już pisać takim przyrządem, pożyczono skądś wieczne pióro, nawet całkiem dobre.
Usiadłem przy stole w chałupie i zacząłem pisać. Szło mi to strasznie opornie. Nie przypuszczałem nigdy, że dwa miesiące Powstania i blisko miesiąc późniejszej tułaczki może tak na mnie podziałać. Nie mogłem sklecić poprawnie zdania. Tekst wydawał mi się strasznie prostacki i niezgrabny, a ponadto miałem kłopoty z ustaleniem kolejności zdarzeń. Wiele z nich doskonale pamiętałem, niekiedy nawet z najdrobniejszymi szczegółami.
Jednocześnie trudno mi było dojść co działo się wcześniej, a co później; myliły się pseudonimy. Niektórych nie byłem w stanie sobie przypomnieć. Zapisałem już sporo papieru, a daleko było jeszcze do końca i nie układało się to wszystko w rozsądną całość. Zacząłem się obawiać, że moje “wypracowanie” może spowodować, że stanę się osobą podejrzaną.
Moje zmagania z własną pamięcią i opornym piórem przerwał mi obiad (bardzo dobry i obfity). Pod jego koniec przyszedł cywil, który był obecny poprzedniego dnia przy mojej pierwszej rozmowie, do której zresztą zupełnie się nie wtrącał. Przywitał się z wszystkimi obecnymi i zapytał mnie czy już skończyłem. Odpowiedziałem, że jeszcze nie i wspomniałem o niespodziewanych kłopotach i trudnościach na jakie napotkałem. Nic na to nie odpowiedział, zmienił temat i włączył się do ogólnej rozmowy na temat sytuacji wojennej.
Po obiedzie poprosił mnie do sąsiedniej, pustej, izby. Przedstawił się jako pracownik wywiadu i stwierdził, że musi ze mną porozmawiać. Poprosił o moje “wypracowanie” i
przeczytał je uważnie. “No nie jest tak źle jak pan mówił. Proszę jeszcze o podanie pseudonimów lub nazwisk oraz jednostek w których służyli, ludzi, którzy pana znają i mogą potwierdzić pana tożsamość i udział w AK i Powstaniu”. No ale ma pan na to jeszcze czas do wieczora, a teraz porozmawiajmy”.
Facet wyglądał bardzo niepozornie, ale był niesłychanie bystry i bardzo inteligentny. Pytał mnie np. o nazwiska i imiona moich bliższych i dalszych krewnych, ludzi których dobrze znałem. Zdecydowanie zainteresowały go dwa nazwiska: mego wuja Rzewnickiego – emerytowanego inżyniera elektryka i dość znanego przed wojną taternika oraz przyjaciela mego ojca – sędziego (czy też prokuratora) Stypułkowskiego. Gdy z rozmowy wynikło, że byłem studentem wojennej politechniki (PWST) poprosił o wymienienie nazwisk kilku profesorów, a przy jednym z nich zapytał “a jaki przedmiot wykładał ?”. Gdy mu odpowiedziałem, że “części maszyn”, poprosił żebym mu wyjaśnił co obejmuje ten przedmiot. Gdy z rozmowy wynikło, że podczas Powstania obsługiwałem zrzutowy granatnik przeciwpancerny “Piat” – prosił, żebym go opisał i podał jak się go ładuje, jaką ma donośność i skuteczność itd.
Następnie interesowało go gdzie zamelinowałem się w Krakowie. Podałem nazwisko i adres państwa Łukowieckich, dodałem też, że pewno bardzo się o mnie niepokoją i tu opowiedziałem dla czego zrezygnowałem z gościny u nich. Facet popatrzył na mnie, skrzywił się, co miało zapewne oznaczać uśmiech i dodał tonem całkiem już nieurzędowym. “Niech się pan o to nie martwi. Wiedzą już, że znalazł pan kontakt z nami. Szukali pana przez odpowiednie służby konspiracyjne”.
Ucieszyłem się “byli dla mnie bardzo życzliwi i nie chciałem im przysparzać niepokojów, dość mają zmartwień o syna, który był w Powstaniu i nic o nim nie wiedzą. No a ponadto teraz przestaję być podejrzanym facetem, o którym nic nie wiadomo”. W tym miejscu przerwał mi i z miną nieco mniej urzędową niż w początkowej fazie przesłuchania dodał: “I tak musimy sprawdzić pana zgodnie z naszymi wymaganiami. Przed kolacją przyślę tu po – jak pan to nazwał – wypracowanie i nadamy temu normalny bieg”. Czując się teraz znacznie pewniej zażartowałem “ale czy zdąży się wszystko wyjaśnić przed zakończeniem wojny”. “Niech się pan nie martwi o to. Wojna się już kończy, ale zdąży pan jeszcze powojować”.
Kolejne dni były raczej nudne. Przepisywałem jakieś rozliczenia aprowizacyjne, jeździłem furmanką po żywność do sąsiednich wsi. Pomagałem przygotowywać transporty żywności, bielizny, mydła itd. dla oddziałów leśnych. Nie pozwolono mi jednak na jazdę do nich. “Musi pan poczekać na zakończenie weryfikacji”. Ładna historia, pomyślałem, przecież to może trwać miesiącami. Moi koledzy są w niewoli, albo nie żyją, jak więc można zweryfikować podane przeze mnie informacje? Bez tego przyjdzie mi tu do końca wojny liczyć bochenki chleba, kostki mydła, rozwozić brudną bieliznę partyzantów do prania po chałupach i kompletować czystą itd. Miła perspektywa, nie ma co !
Następnego dnia wezwano mnie do lekarza, który przyjechał na zapowiedzianą wcześniej wizytę do oddziału. Zawiadomiono mnie, że mam się do niego zgłosić. Przyjechał do wsi oficjalnie i w miejscowej szkole podstawowej przyjmował mieszkańców wioski i pacjentów z okolicy, a wśród nich i partyzantów. Był to starszy pan, chyba już po sześćdziesiątce, typowy lekarz wiejski “omnibus”; jowialny i sympatyczny.
„Powiem porucznikowi, żeby dali panu odpocząć, a jak tylko będzie możliwość, trzeba koniecznie rękę prześwietlić”. Pożegnaliśmy się jak starzy znajomi.
Następnych kilka dni nie miałem nic do roboty. Zgodnie z zaleceniem lekarza pozwolono mi odpocząć. Pierwszego dnia byłem z tego nawet zadowolony, bo moje dotychczasowe zajęcia były beznadziejnie nudne i rzeczywiście czułem się wciąż mocno zmęczony. Następnego dnia bezczynność stała się jednak uciążliwa, a kolejnych kilka dni było z tego powodu wprost trudnych do wytrzymania. Ktoś poczciwy dostarczył mi parę książek beletrystycznych, ale nie byłem w stanie skupić się i po kilkunastu minutach przerywałem czytanie. Czułem się fatalnie, a moja przestrzelona ręka, do tej pory nie sprawiająca mi większych kłopotów, zaczęła coraz bardziej przypominać o swoim istnieniu.
Po około dziesięciu dniach od przybycia do oddziału zostałem wezwany do znanego mi już porucznika. “Mam dla pana dobrą nowinę” przywitał mnie. “Podane przez pana informacje zostały potwierdzone. Ma pan od tej chwili pełne prawa żołnierza Armii Krajowej. Prawdę mówiąc, nie mieliśmy od początku wątpliwości, ale musieliśmy postępować zgodnie z obowiązującymi nas rozkazami”. Uścisnął mi serdecznie rękę, aż syknąłem z bólu. “Och, przepraszam, zapomniałem, że lekarz mówił mi, że coś nie bardzo goi się pańska rana. Wie pan – zamyślił się chwilę – niech mnie pan źle nie zrozumie, może pan pozostać w oddziale jako rekonwalescent, ale widzę, że źle się pan czuje w tej roli. Możemy pana wysłać na jakąś naszą melinę, aby pan doszedł do siebie. Jeżeli ma pan niezbyt daleko krewnych lub znajomych, gdzie mógłby pan się zadekować, to chętnie dam panu urlop. Prawdę mówiąc, w razie nagłej akcji nie wielka z pana będzie tu pociecha …”
Przyznaję, że niezbyt dobrze czuję się w mojej obecnej roli i stan rannej ręki zaczyna mnie niepokoić, ale w tej okolicy nie mam żadnych możliwości zadekowania się. Nikogo tu nie znam. “Niech się pan tym nie martwi, znajdziemy coś dla pana, a jak pan dojdzie do siebie, to czekamy na pana w oddziale”.
Chciałem się już odmeldować, ale pan porucznik miał tego dnia wyraźną ochotę na pogawędkę. Zatrzymał mnie i rozmawialiśmy bardzo sympatycznie przez co najmniej kwadrans. Nagle wpadło mi do głowy, że właściwie jest miejsce, gdzie chyba mógłbym się zatrzymać. „Chyba coś mam, panie poruczniku. Niestety nie w najbliższej okolicy, lecz koło Radomska”.
“To dość daleko stąd, około 100 kilometrów. Nie chcę być niedyskretny, ale muszę wiedzieć coś więcej”.
Moja starsza o 8 lat siostra studiowała przed wojną weterynarię. Od kilku lat mieszkała u nas jej koleżanka ze studiów i przyjaciółka – Ala Bartyzel. Jej ojciec był urzędnikiem w gminie we wsi koło Radomska (niestety zapomniałem już jej nazwę). Ala mieszkała u nas przez całe studia, aż do wojny. Przyjeżdżała jeszcze kilkakrotnie podczas okupacji zdawać – podobnie jak Danusia – ostatnie egzaminy z piątego roku. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że w domu rodziców Ali, na pewno będę mógł się zatrzymać, a może także będą tam coś wiedzieli o losie mojej rodziny.
Pan porucznik nie był zachwycony moją opowieścią. W okolicach Radomska wprawdzie działały silne oddziały partyzanckie i bez trudności mogłem dostać przeniesienie. Problemem było jednak dostanie się tam. Na piechotę – zbyt daleko, a koleją bardzo niebezpiecznie. Pociągi na trasie Kraków – Warszawa były pod ścisłą kontrolą niemiecką. Przeprowadzano dokładną kontrolę dokumentów i rewidowano pasażerów. Wielu ludzi aresztowano.
„W pana wieku, z kenkartą warszawską i ranną ręką małe są szanse, aby pan tam dojechał. Okolice Radomska są opanowane przez AK i może się pan tam czuć dość pewnie, ale samo miasto i tamtejsze Gestapo mają jak najgorszą opinię. Może być poważnym problemem wydostanie się z dworca i przejście przez miasto, a także dotarcie do wsi odległej od Radomska o kilka kilometrów. Nie mamy tu szczegółowych danych o sytuacji w tamtym terenie. Nie mam także prawa podać panu kontaktów, bo to sprawa prywatna i zbyt małej wagi, żeby zwiększać możliwość dekonspiracji naszych powiązań. Pomyślę jednak, może wpadnie mi do głowy jakiś dobry pomysł. Na razie, niech pan odpoczywa. Cześć, do jutra”.
____________________________________
[1] Nazwisko jej wyleciało mi z pamięci. Przypominam sobie jedynie, że mieszkała do Powstania przy ulicy Czarnieckiego, niedaleko Placu Inwalidów i że była ciotką mego kolegi Janka Filipkowskiego (zginął na Mokotowie).
[2]) według mapy około 6 km
[3]) czyli tyle ile ja obecnie, gdy wybieram dla Gapa’y fragmeny wspomnień pisanych w końcu lat 40-tych.
[4]) Rada Główna Opiekuńcza – tolerowana przez Niemców
[5]) Według niektórych publikacji ok. 600
Fragment wspomnień
„Po Powstaniu”
Część II.
Od końcowych dni października1944 do pierwszych dni lutego 1945
Jadę do Radomska
Na drugi dzień po obiedzie zostałem wezwany niespodziewanie do porucznika. Zastałem u niego “cywila” z wywiadu. „Wiemy, że zachowała się panu, wystawiona w 1943 roku, prawdziwa (choć „lewa”), legitymacja z firmy zbierającej złom w Warszawie, ważna do końca 1944 roku. Doszliśmy do wniosku, że może pan względnie bezpiecznie jechać do swych znajomych koło Radomska. Dostanie pan “niemal prawdziwy” dokument z firmy zajmującej się dostawą złomu do hut na Śląsku, że jedzie pan do istniejącego naprawdę punktu zbiórki złomu w Radomsku w sprawie przyspieszenia dostaw, a także zaświadczenie, że został pan zwolniony z transportu ewakuowanych z Warszawy. Tego ostatniego nikt nie jest w stanie sprawdzić. Transportowano setki tysięcy ludzi i nie istnieje żaden ich rejestr, więc wszystko będzie wyglądać w miarę prawdziwie, Damy panu także zapasowy, awaryjny kontakt w Radomsku, gdyby miał pan kłopoty.
Wyjechałem nazajutrz o świcie. Wozem do najbliższej stacyjki, bocznej linii kolejowej. Tam wsiadłem się do pociągu osobowo-towarowego jadącego (a raczej wlekącego się) do najbliższej stacji na trasie Kraków – Warszawa. Odległość wynosiła około 30 km. Pociąg zatrzymywał się na najmniejszych stacyjkach, odstawiał na bocznice wagony; z innych je zabierał. Jazda taka trwała ponad trzy godziny. Nie było w tym czasie żadnych niespodzianek. Przed końcem jazdy przyszedł do mnie konduktor, sprawdził mój bilet i powiedział. „Dojeżdżamy do końca naszej trasy. Przesiądzie się pan tam na pospieszny. Musi pan mieć bilet i specjalną przepustkę. Proszę na stacji iść za mną”.
Na peronie był tłum ludzi i kręciło się sporo Niemców; cywilnych, wojskowych, a także patrole żandarmerii i policji. Nasz pociąg zatrzymał się przy bocznym peronie, znacznie mniej zatłoczonym. Wysiadłem i poszedłem za konduktorem do pomieszczenia służbowego dla polskich kolejarzy. Po chwili do pomieszczenia weszło dwóch kolejarzy niemieckich. Załatwiali jakieś sprawy służbowe. Na mnie nie zwrócili uwagi. Po dobrej godzinie przyszedł wreszcie “mój” kolejarz. Wręczył mi bilet oraz przepustkę in blanco. Wpisałem imię i nazwisko oraz cel podróży po niemiecku: Dienstreise (podróż służbowa). Na moje pytanie ile mu jestem winien za bilet oburzył się: „coś pan, wszystko jest załatwione jak potrzeba, a za bilet odbiorę sobie od szmuglerów. Stać ich na to, żeby takim jak pan bilet opłacić”.
„Pociąg pospieszny przyjeżdża za pól godziny. Będzie potwornie zatłoczony. Proszę się do niego nie pchać i cierpliwie czekać. Doczepiamy tu wagon pocztowy i jeden osobowy trzeciej klasy, ale jak już wszyscy pasażerowie się wepchną. Powiem panu gdzie stanąć, to na pewno dostanie się pan do środka”.
Prognoza kolejarza spełniła się co do joty. Pociąg przyjechał punktualnie i na stacji zaczęły się tzw. “dantejskie sceny”. Do tego jeszcze w stojącym pociągu Niemcy przeprowadzali kontrolę dokumentów pasażerów i kilkanaście osób wyciągnęli z wagonów. Ja w tym czasie siedziałem sobie wygodnie na ławce na peronie i czytałem w gazecie o bohaterskim odwrocie armii niemieckiej i bandyckich nalotach na miasta niemieckie, w wyniku których zniszczone zostały wyłącznie szpitale i muzea, a zginęły i zostały ranne staruszki i dzieci.
Na kilka minut przed planowym odjazdem pociągu, stanąłem w miejscu wskazanym przez kolejarza. Podjechał wagon pocztowy i osobowy. Drzwi wejściowe zatrzymały się niemal dokładnie przede mną. Wszedłem do wagonu bez trudności i nawet znalazłem siedzące miejsce. W ciągu kilku minut, jakie zostały do odjazdu pociągu, Wagon wypełnił się “na sztywno”. Skąd się ci ludzie wzięli – nie wiem. Peron był przecież niemal pusty.
Podróż przebiegała bez nadzwyczajnych emocji, wyłączając oczywiście opowieści współpasażerów o ostrzeliwaniu pociągów przez partyzantów. Jak się później dowiedziałem, wypadki takie rzeczywiście miały miejsce. Tylko że partyzantka AK i NSZ ostrzeliwała pociągi urlopowe niemieckie, zaś radziecka i podobno także AL, strzelały do wszystkiego co się rusza.
Po mniej więcej godzinie do przedziału wszedł konduktor w towarzystwie dwóch żandarmów z charakterystycznymi “blachami” na piersiach Sprawdzali dokładnie bilety, przepustki i dokumenty. Podałem bilet konduktorowi, a przepustkę, legitymację warszawskiej firmy skupu złomu i pismo o celu podróży – żandarmom. Przejrzeli je uważnie i oddali z życzliwą uwagą dla człowieka, który pracuje dla dobra przemysłu zbrojeniowego Rzeszy:
„Wczoraj w okolicznych lasach była obława na bandytów (to znaczy partyzantów) i mamy nadzieję, że podróż przebiegnie spokojnie”. Odpowiedziałem im, że „cieszę się, że moja podróż służbowa wypadła akurat w takim terminie i że też mam nadzieję, że nic nie przeszkodzi mi w wykonaniu zadania”.
Niedługo po kontroli biletów wjechaliśmy na dworzec w Radomsku. “Znajomi” żandarmi też tam wysiadali. Na dworcu były dwa wyjścia z peronu dla pasażerów: jedno dla Niemców i drugie, przy którym kłębił się zbity tłum, dla Polaków. Stanąłem na peronie zastanawiając się czy lepiej pchać się razem z tłumem, czy też poczekać aż tłok się trochę rozładuje.
Przechodzący obok mnie żandarmi kiwnęli na mnie ręką: pan jedzie służbowo, ma pan prawo przejść bez tłoku. Przy drzwiach stała oczywiście kontrola policyjna i wojskowa. Prowadziłem z żandarmami ożywioną rozmowę (wtedy mówiłem zupełnie nieźle po niemiecku i do tego z dobrym akcentem) na temat słuszności ich przewidywań, że podróż przeminie bez zakłóceń. Przeszedłem przez bramkę bez zatrzymania, nie pokazując nawet dokumentów.
Byłem w Radomsku pierwszy raz w życiu. Pojęcia nie miałem w którą stronę się ruszyć, ani w jakim kierunku leży wieś XX[1]), w której mieszkali rodzice Ali. Na podjeździe stało kilka dorożek. Podszedłem do pierwszej i zapytałem jak daleko do XX. Dorożkarz odpowiedział mi, że kilkanaście kilometrów. Cholera, za daleko, aby iść na piechotę, dorożka tak daleko nie pojedzie, a ponadto nie mam forsy na zapłacenie takiego kursu.
„A do kogo pan tam jedzie”, zapytał dorożkarz, widząc moją skwaszoną minę. Do pana Bartyzela, pisarza w gminie. „On już tam nie mieszka, przenieśli się do YY, będzie już ze dwa lata”. Nic o tym nie wiedziałem. Fakt, że Ala nie była już bardzo dawno w Warszawie. Być może pisała o tym do Danusi, ale umknęło to mojej uwadze. Nie była to przecież dla mnie najważniejsza nowina. Nie ma rady, trzeba iść na rezerwowy punkt kontaktowy. Zdecydowany na nieprzewidzianą zmianę planów, z ciekawości raczej, niż w nadziei, że informacja ta może mi się zaraz przydać, zapytałem jak daleko jest do wsi YY. „A będzie tak z 6 km”. I jest pan pewien, że Bartyzelowie tam mieszkają. „No pewno, przecież tu ich wszyscy w okolicy znają. On jest dalej urzędnikiem, tyle że w innej gminie, a ta jego córka to jest doktorem od zwierząt”. No, teraz to jestem pewien, że meta jest blisko !
A ile bierze pan za kurs do YY ? Nie pamiętam już jaka to była suma. Wiem tylko, że było mnie na nią stać. Miałem w portfelu, wychodząc na Powstanie, nieco ponad 500 zł. Praktycznie nic z tego nie wydałem, bo nie było gdzie i na co. W Krakowie dostałem zapomogę z RGO – chyba 300 zł. Nie miałem ochoty i zapału do wędrówki po nieznanym terenie, dopytywania się o drogę i ludzi.
No to jedziemy. Po niecałej godzinie byliśmy na miejscu, budząc niemałą sensację, bo na dorożkę nikt tu o zdrowych zmysłach nie wydawał pieniędzy. Polowano na targu na wozy, które wieczorem wracały w pożądanym kierunku z targu do domu. Kosztowało to wielokrotnie taniej.
Rodziców Ali nie znałem. Na szczęście Ala była w domu, poznała mnie natychmiast.
Zostałem przyjęty bardzo serdecznie. Dopiero później zorientowałem się, że na moje pytanie o rodziców i Danusię dostałem dziwną odpowiedź, że jutro będziemy próbowali się czegoś dowiedzieć. Był już wieczór, byłem zmęczony wrażeniami tego dnia. Zjadłem kolację, przy której oczy same mi się zamykały. Odpowiadałem półgębkiem na pytania. Pamiętam, że po kolacji Ala zmieniała mi opatrunek. Nie wiem kiedy i jak znalazłem się w łóżku.
Idę do Wielgomłyn
Na drugi dzień rano dowiedziałem się, że Ojciec wraz z naszą gosposią Marynią znajduje się we wsi Wielgomłyny, odległej stąd o kilkanaście kilometrów. Ala go nie widziała, lecz wieści rozchodzą się tu błyskawicznie (mimo, że telefon jest tylko w gminie i na pewno na podsłuchu) i wiadomość o starym doktorze z Warszawy, ze Starówki, inwalidzie bez lewej ręki, bardzo szczupłym, doszła wkrótce po jego przyjeździe, czyli ponad miesiąc temu. Nie było natomiast żadnych wiadomości o Mamie i Danusi. Nie pytałem o nic. Zrozumiałem, że nie żyją.
Po usłyszeniu tej wiadomości chciałem natychmiast iść do Wielgomłyn. Rodzice Ali stanowczo mi to odradzili, tłumacząc, że „niespodziewane moje zjawienie się może być zbyt silnym przeżyciem dla chorego na serce Ojca. Postaramy się go jakoś ostrożnie zawiadomić, że pan żyje. Może będzie ktoś jechać w tamtą stronę wozem, to się pan zabierze. Do Wielgomłyn to ładny kawał drogi, a widać, że pan też nie jest w najlepszej formie”. Chyba musiałem naprawdę tak wyglądać i nie najlepiej się czuć, bo ustąpiłem.
Nie wiem co robiłem przez cały ten dzień. W pamięci zupełnie biała plama. Następnego dnia koło południa otrzymałem wiadomość, że Ojciec wie, że żyję, bo dotarła do niego krakowska gazeta z moim ogłoszeniem i już wie o moim pobycie tutaj, a Marynia – nasza gosposia – jest w drodze do YY, żeby mnie przyprowadzić do Ojca. Nie wiem jak wędrowały te wiadomości, chyba przez telefon w gminie, choć był on wyłącznie do rozmów służbowych i na pewno na podsłuchu.
Następnego dnia, koło południa, przyszła do YY nasza gosposia Marynia. Zastukała do drzwi domu, przywitała się i zdecydowanym głosem powiedziała “przyszłam po pana Macieja”. Ze mną przywitała się tak jakbyśmy się wczoraj rozstali i zarządziła “proszę zbierać swoje rzeczy i wracamy, pan doktor będzie się niecierpliwić”.
Z trudem dała się namówić przez gospodarzy, że przeszła już kilkanaście (14 ?) kilometrów i czeka ją jeszcze taka sama droga, więc warto przed nią odpocząć. Przekonał ją dopiero argument, że ja nie mogę iść taki kawał drogi przed obiadem. Jestem ranny, wyczerpany i muszę się najeść, abym miał siły iść tak daleko. No to – stwierdziła – zbierajmy rzeczy pana Macieja, szkoda tracić czasu.
Była bardzo zawiedziona, że nie mam absolutnie żadnego bagażu, Tylko zmiana bielizny, szmatki, w które była zawinięta wałówka, a także mały ręcznik, kawałek mydła i zapasowa chusteczka do nosa – była to “wyprawa” jaką dostałem na drogę. Wczoraj dołożyłem do niej jeszcze kawałki zielonego, pstrokatego nylonu (dopiero po wojnie dowiedziałem się, że ten nowy materiał tak się nazywa) i nylonowych linek ze spadochronów, ze zrzutów broni w Kampinosie. Odciąłem je na pamiątkę i nosiłem w tylnej kieszeni spodni. Przetrwały szczęśliwie wszystkie moje przygody, łącznie z zamianą spodni w Iwanowicach. Przyznaję, że noszenie tego przy sobie było właściwie bezsensowne, gdyż narażało mnie podczas ewentualnej rewizji na pytania, na które nie było rozsądniej odpowiedzi. Nie mogłem się jednak z nimi rozstać, a dotychczas nie miałem gdzie zostawić na przechowanie.
Marynia stwierdziła, że absolutnie nie pozwoli, abym “to” nosił ze sobą (trzeba przyznać, że wykazała tu dużo więcej zdrowego rozsądku niż ja do tej pory). Oddałem więc “to” Ali na przechowanie. W gospodarstwie wiejskim nie było problemem bezpieczne ukrycie szmatek i kawałka sznurka, które mieściły się w tylnej kieszeni spodni. Niestety nigdy do mnie nie wróciły.
Niedługo po tym Ala zawołała nas na obiad. Przy stole siedzieli jej rodzice, brat i ja z Marynią. Marynia zdała suchą relację, jakby chciała ubiec pytania.
26-ego sierpnia, około godziny 2 po południu dom nasz został zbombardowany przez sztukasy. Były to ostatnie dni walki o Starówkę. Ulica Miodowa od co najmniej tygodnia znajdowała się na pierwszej linii frontu. Marynia była w tym czasie w piwnicy sąsiedniego domu, gdzie dochodziła woda ze studni artezyjskiej. Poszła tam po wodę. Ojciec opatrywał rannego w piwnicy w lewej oficynie naszego domu. W naszej piwnicy (usytuowanej w prawej oficynie) znajdowała się Mama, Danusia, jej półtoraroczny synek Jacek i matka Hanki, mojej narzeczonej, Maria Rychłowska.
Danusia po kilku pierwszych dniach Powstania przyszła z synkiem na Miodową, gdyż wydawało się jej, że będzie tam bezpieczniej. Razem z nią przyszła pani Rychłowska. Bomby spadły na prawą oficynę naszego domu na Miodowej i zwaliły ją aż do piwnic.
Właśnie w tej części znajdowała się nasza piwnica. Reszta domu została w dużym stopniu zniszczona, ale piwnice i wyjścia z nich ocalały. Marynia wraz z innymi ocalałymi ludźmi próbowała dokopać się do naszej piwnicy, ale bezskutecznie. Ojca znalazła ogłuszonego i kompletnie załamanego. Opiekowała się nim do końca walk, podczas przejścia do Pruszkowa, w pruszkowskim obozie, podczas transportu kolejowego do Radomska, przejazdu wozem kilkanaście kilometrów do Wielgomłyn, gdzie przydzielono mu, wraz z wielu innymi ocalałymi z Warszawy, tymczasowe miejsce pobytu. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Ojciec przeżył to wszystko wyłącznie dzięki niej.
Wyszliśmy z YY chyba koło godziny 3-ej po południu. Dzień był pogodny, ale już chłodny. Podczas marszu było mi nawet za gorąco w mojej papierowej kurtce, ale gdybyśmy jechali wozem, to na pewno zmarzłbym już porządnie. Szliśmy w zupełnym milczeniu około trzech godzin, odpoczywając tylko raz przez nie więcej niż 5 minut. Gdy dochodziliśmy do Wielgomłyn zaczęło się już ściemniać W domku, w którym mieszkał Ojciec, paliła się już lampa naftowa.
Wielgomłyny
Ojciec przywitał mnie serdecznie, starając się ukryć wzruszenie. Tym razem zupełnie mu się to nie udało. “Wiesz już, że nie masz Matki, Siostry, i Jacusia też już nie ma”.
Rozpłakał się jak dziecko. Nigdy jeszcze nie widziałem go w takim stanie. Bardzo długo nie mógł się uspokoić. Wreszcie nagle opanował się i powiedział zwykłym swym, spokojnym, głosem: “pokaż tę swoją ranną rękę; zobaczymy jak to wygląda”. Poprosił Marynię o pomoc. Zdjęła mi bandaż i opatrunek z ręki, przysunęła lampę naftową. Ojciec długo oglądał rękę z wszystkich stron.
Ocenił że rana po wlocie pocisku goi się bardzo dobrze i za parę dni obejdzie się już bez opatrunku. Natomiast rana po wylocie pocisku jest znacznie rozleglejsza i wciąż jeszcze nie jest zagojona. Kazał mi wyrwać kartkę z leżącego na stole szkolnego zeszytu, coś na niej napisał i poprosił Marynię, żeby poszła z tym do apteki i przyniosła przepisane lekarstwo. Zdziwiłem się, gdzie o tej porze szukać tu apteki. Okazało się, że w tej miejscowości jest apteka pana Dworzaczka i to bardzo dobrze zaopatrzona. Warto przy tym zauważyć, że działo się to na „zapadłej” wsi na „głębokiej” prowincji, w piątym roku wojny.
Ojciec przyjechał tu z pierwszą, niezbyt liczną, grupą wypędzonych Warszawiaków.
Został bardzo dobrze i serdecznie przyjęty. Odstąpiono mu w domku przy rynku pokój z kuchnią z podstawowym umeblowaniem i pościelą, garnkami, talerzami, sztućcami. Zebrano we wsi bieliznę osobistą, płaszcz, sweter, ręczniki itp. Również Marynia dostała najpotrzebniejsze dla siebie rzeczy osobiste. Dostarczono opał do pieca kuchennego oraz podstawowe produkty żywnościowe. I to wszystko bez pieniędzy.
Wiedziano, że Ojciec wyszedł z Warszawy tak, jak poszedł opatrywać rannego. Miał w portmonetce trochę bilonu. Pieniądze i biżuterię miała przy sobie Mama. Ojciec nie miał nawet swej obrączki ślubnej. Nie nosił jej, gdy przyjmował pacjentów. Marynia, gdy poszła po wodę do pobliskiej piwnicy, też nie miała oczywiście przy sobie pieniędzy, ani złotych drobiazgów, które kupowała, “żeby nie chodzić po prośbie na stare lata”.
We wsi i najbliższej okolicy nie było lekarza. Chętnych o poradę u lekarza, o którym w dodatku miejscowy aptekarz mówił, że “to sława z Warszawy” było wielu. Ojciec nie chciał przyjmować pieniędzy, gdyż wszystko dostał tu za darmo. Po kilku dniach (ale było to
jeszcze na parę tygodni przed moim przybyciem) pan aptekarz przekazał Ojcu jak postanowiono (ale nie wiem co to było za gremium) rozwiązać sprawę honorariów lekarskich. Opłata będzie w naturze w postaci jajek, mleka, mąki. kur itd. na ile będzie pacjenta stać, plus minimalna – niestety nie pamiętam już jaka – opłata w pieniądzach, “bo pan doktor to nie może przecież nie mieć na papierosy i nie będzie na targu sprzedawać otrzymanej kury, żeby je sobie kupić”. Było to mądre i sprawiedliwe rozwiązanie. A postawa mieszkańców Wielgomłyn na prawdę wzruszająca.
Ojciec miał, zwłaszcza w pierwszych dniach po przybyciu, sporo pacjentów. Dzięki temu nie brakowało nam żywności i opału, a najważniejsze, że miał zajęcie, które, choć na chwilę, pozwalało mu zapomnieć o ostatnich przeżyciach. W praktyce lekarskiej pomagała mu (był przecież inwalidą bez ręki i choć robił sam zastrzyki, to jednak nie mógł złożyć wygotowanej strzykawki, lub otworzyć ampułki z lekarstwem i nabrać go do niej) studentka tajnej
medycyny – chyba 3-ego lub 4-ego roku – Janka Karcz. Była to bratanica miejscowego organisty, która przebywała z rodziną w Wielgomłynach na wakacjach i nie miała z nich dokąd wracać.
Warunki pobytu w Wielgomłynach mieliśmy, w porównaniu z tymi jakie były udziałem większości wypędzonych warszawiaków, doskonałe. Jedynym istotnym mankamentem było to, że dom nie był skanalizowany i trzeba było korzystać ze “sławojki” na podwórzu. Był to poważny problem, zwłaszcza dla Ojca, podczas ostrej zimy 44/45 roku.
Wielgomłyny stanowiły zaplecze dla oddziałów partyzantki AK. Niemal wszyscy dorośli mieszkańcy tej miejscowości byli żołnierzami AK lub z nią współpracowali. Niemcy pokazywali się tu rzadko, bo teren był dla nich niebezpieczny. Jeżeli “składali wizytę” to władzom cywilnym towarzyszył silny oddział wojska lub policji. Wieś była o tym zawsze uprzedzana i spora grupa ludzi, którzy nie powinni spotkać się z Niemcami, zdążała przed ich przybyciem, zniknąć w pobliskich lasach.
Nawiązałem, zaraz po przybyciu, kontakt z miejscowym oddziałem AK. Przyjęli mnie bardzo serdecznie. Byli uprzedzeni o moim przybyciu na ich teren. Do dziś stanowi dla mnie tajemnicę, w jaki sposób, podczas okupacji, gdy telefony i telegraf były pod ścisła kontrolą niemiecką, tajne informacje AK były przekazywane szybko, dokładnie i bezpiecznie. Większość żołnierzy miejscowej jednostki AK była rozlokowana po wsiach (zima była bardzo ostra). Sprawnie działająca sieć alarmowa mogła ich szybko ściągnąć do miejsca spotkania ze stosunkowo nielicznymi oddziałami zimującymi w dobrze ukrytych ziemiankach w lasach. Dostałem przydział do grupy zimującej w Wielgomłynach.
Miałem też spotkania z “zimującymi” żołnierzami, którym starałem się przekazać doświadczenia i obserwacje z walk w Warszawie oraz uczyłem ich, posługując się szkicami, obsługi i zasad strzelania ze zrzutowych, angielskich granatników przeciwpancernych Piat.
.Uregulowany, spokojny tryb życia, dobre, choć bardzo proste odżywianie, codzienne długie spacery i rąbanie drzewa sprawiły, że szybko wracałem do pełnej sprawności fizycznej. Czułem się fizycznie coraz lepiej. Ranna ręka wygoiła się niemal zupełnie i mogłem się nią posługiwać prawie tak jak przed zranieniem. Psychicznie czułem się kiepsko. Wciąż jeszcze nie mogłem przestać myśleć o najbliższych, którzy zginęli w Powstaniu.
Zdawałem sobie także sprawę z tego, że wojna się kończy i że, choć Niemcy ją przegrają, to jednak zakończenie będzie zupełnie odmienne od oczekiwanego.
O bolszewikach wiedziałem dostatecznie dużo od Rodziców, którzy przeżyli rewolucję w Moskwie, aby wiedzieć czego można się po nich spodziewać. Wiedziałem też od naocznych świadków, co się działo na terenach zajętych przez nich w 1939 roku. Poznałem też pomoc, jakiej nam udzielili podczas Powstania.
Moich najbliższych zabiły niemieckie bomby, ale było to w 26-ym dniu Powstania. W tym czasie Rosjanie mieli znaczną przewagę w powietrzu, lotniska sowieckie znajdowały się w odległości kilkudziesięciu kilometrów od Warszawy, a Warszawa była w zasięgu ich artylerii przeciwlotniczej. Niemieckie sztukasy latały jednak przez nikogo nie niepokojone i zrzucały bomby jak na poligonie, niszcząc systematycznie jeden po drugim punkty naszego oporu. Rosjanie nie próbowali też zniszczyć niemieckich lotnisk polowych, rozlokowanych dokoła Warszawy, z których startowały sztukasy …
Martwiłem się też o Ojca. Wiedziałem, że stan jego zdrowia jest zły, że jesteśmy bezdomni, bez pieniędzy, bez niczego …
Porucznik Andrzej
Święta Bożego Narodzenia 1944 roku, to najsmutniejsze Święta w moim życiu. Byliśmy zaproszeni na wigilię do domu organisty, pana Karcza. Był to bardzo sympatyczny dom; ludzie życzliwi, uczynni, starali się pomóc nam nie tylko pod względem materialnym, ale także podtrzymać na duchu. Ojciec nie chciał jednak iść tam na wigilię. Namawiali go długo, po kolei niemal wszyscy przedstawiciele tej licznej rodziny. Muszę przyznać, że robili to bardzo taktownie. W końcu Ojciec ustąpił. Przykro było odmawiać tym życzliwym ludziom, choć woleliśmy wszyscy zostać w tym dniu w domu sami.
Wiem, że byliśmy tam na wigilii, ale zupełnie nie pamiętam jej przebiegu. Jak przez mgłę widzę taż okres Świąt i Nowego Roku oraz pierwszych dni stycznia. Jedyne wspomnienie, to bardzo silne mrozy, ponad 20 stopni trzymające przez wiele dni..
Któregoś dnia, wcześnie rano, przyszedł do Wielgomłyn duży oddział partyzancki por. Andrzeja, legendarnego dowódcy na tym terenie. Przywędrował marszem ubezpieczonym, ale widać było, że czuje się w tej okolicy bardzo pewnie. Fakt, że Niemców nie było tu już chyba od kilku tygodni.
Por. Andrzej zarządził odprawę miejscowych dowódców od szczebla (o ile pamiętam) dowódcy drużyny. Największa sala w miejscowej szkole z trudem mieściła wszystkich przybyłych. Zostałem zaproszony na tę odprawę. Dowódca oraz drugi oficer, również w stopniu porucznika, przedstawili nam sytuację na froncie rosyjskim, a także w skrócie na froncie zachodnim i włoskim. Podali bardzo wiele przykładów wrogiego stosunku Armii
Czerwonej i berlingowców do oddziałów AK. Uprzedzili o zaskakująco szeroko rozwiniętej siatce agentów Moskwy. Większość z obecnych słuchała tych informacji z niedowierzaniem. Niby wszyscy mieliśmy wyrobione zdanie o bolszewikach i wiedzieliśmy, co działo się na
naszych ziemiach wschodnich, a jednak nie mieściło się w naszych głowach, że nas może spotkać taki sam los.
Wnioski z odprawy nie były wesołe: Z nowym okupantem nie możemy walczyć, bo walka taka nie ma szans powodzenia, a ponadto byłoby to działanie na korzyść Niemiec – nie do przyjęcia dla nikogo z nas. Pomoc państw zachodnich i naszej armii z frontów zachodniego i włoskiego jest nierealna ze względu na odległość oraz obecność oddziałów sowieckich na ziemiach polskich. „Musicie – usłyszeliśmy – liczyć się z możliwością rozpuszczenia oddziałów AK do domów. Na razie mamy rozkaz unikania wszelkich starć z Armią Czerwoną i utrzymania sprawnej łączności na wszelkich szczeblach dowodzenia.
Po odprawie por. Andrzej zatrzymał kilku obecnych, w tym – ku mojemu zaskoczeniu – także i mnie. Wypytywał o przebieg Powstania na Żoliborzu oraz o przemarsz i powrót do Puszczy Kampinoskiej. Szczególnie interesowało go zachowanie się oddziałów węgierskich, obecnych w jej okolicy, przebieg zrzutów alianckich w Puszczy i w mieście, nastroje żołnierzy po kapitulacji itd. Zadawał mnóstwo drobiazgowych pytań. Wreszcie podziękował.
Odmeldowałem się i wróciłem do domu do Ojca.
Siadaliśmy właśnie do obiadu, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyła Marynia i usłyszeliśmy, że ktoś pyta o pana doktora. Ojciec wyszedł myśląc, że to pacjent po poradę i po chwili wszedł do pokoju z … por. Andrzejem. Niespodziewany gość przeprosił uprzejmie za “najście”. Stwierdził, że chce zapoznać się z nastrojami wśród ludności, w tym i wśród ewakuowanych warszawiaków. Marynia, bez pytania, postawiła przed nim talerz pełen kartoflanej zupy. Podziękował i został na naszym skromnym obiedzie. Rozmowa dotyczyła oczywiście sytuacji wojennej i politycznej. Wynikające z niej wnioski nie były wesołe.
W pewnej chwili porucznik spojrzał na zegarek, przeprosił nas na chwilę, podniósł z krzesła swą futrzaną czapkę i wyjął z niej miniaturowy aparat radiowy na słuchawki.
“Przepraszam, teraz BBC nadaje wiadomości, a między nimi szyfrowane komunikaty dla oddziałów AK”. Słuchał dłuższą chwilę z uwagą. Wreszcie odłożył aparat i widząc moje nim zainteresowanie, położył go na stole. “Niech pan się mu przypatrzy; to jest najnowsze osiągnięcie techniki. Aparat ma lampy nowego typu, metalowe, bardzo małe, pobierające niedużo prądu z baterii (tranzystorów jeszcze nie znano), zminiaturyzowany w taki sposób, że mieści się pod zimową czapką. Mogę słuchać zarówno stacji alianckich, jak i niemieckich oraz rosyjskich i to podczas marszu lub jazdy wozem. Fantastyczne osiągnięcie. Szkoda tylko, że nie mieliśmy czegoś podobnego wcześniej. Niech pan spróbuje jaki znakomity odbiór”. Spróbowałem. Rzeczywiście, odbiór był bez zarzutu.
“Wyzwolenie”
Pewnej styczniowej nocy, nad ranem obudziło nas dalekie dudnienie kanonady artyleryjskiej. Było oczywiste, że rozpoczęła się radziecka ofensywa Po kilku godzinach kanonada ustała. Od czasu do czasu tylko słychać było bardzo odległe pojedyncze wybuchy Trudno było się zorientować czy ofensywa załamała się, czy też nacierające wojska nie napotykają na opór Niemców. Dzień przeszedł spokojnie; ludzie byli raczej zaciekawieni niż zaniepokojeni Nie pojawił się żaden oddział niemiecki, nie było też widać partyzantów. Nie otrzymaliśmy żadnych rozkazów. Z nasłuchu radiowego wiedzieliśmy o rozpoczęciu ofensywy i jej pomyślnym przebiegu.
Następnego wieczora chwilami słychać było bardzo dalekie odgłosy salw artyleryjskich. Jasne było, że Wielgomłyny nie leżały na głównym, ani nawet na pomocniczym, kierunku natarcia. Możemy więc nie obawiać się ciężkich walk w okolicy i wszystkich związanych z tym skutków. Z drugiej jednak strony rozbite oddziały niemieckie mogą szukać schronienia w okolicznych lasach i przy okazji spalić pobliskie wsie, aby oczyścić przedpole.
Miejscowy dowódca AK zarządził alarm bojowy i wyprowadził nasz oddział ze wsi, pozostawiając w niej jedynie czujki z dobrze ukrytą radiostacją. Przeczesywaliśmy do rana pobliskie lasy w poszukiwaniu kryjących się oddziałów niemieckich. Nad ranem nasze czujki wytropiły przechodzący przez las oddział niemiecki. Posuwał się bardzo cicho i ostrożnie, wysyłając patrole we wszystkich kierunkach. Nie udało się nam ustalić jego wielkości. Przypuszczalnie był w sile batalionu piechoty. Deptaliśmy mu po piętach, ale nie atakowaliśmy nie mając pełnego rozpoznania. Mieliśmy rozkaż unikania wszelkich “nieporozumień” z “wyzwolicielami”. Oddział niemiecki obchodził Radomsko dużym łukiem od zachodu i południa. Nad ranem straciliśmy z nim kontakt i bardzo zmęczeni wróciliśmy do Wielgomłyn.
Cały dzień oczekiwaliśmy wkroczenia wojsk radzieckich. Na próżno. Dzień przeszedł spokojnie, nic niezwykłego się nie działo. Wieczorem pojawił się niespodziewanie motocykl z koszem i trzema Niemcami. Zatrzymali się na rynku, rozglądali się niepewnie dokoła.
Sprawiali wrażenie, że chcą o coś zapytać. Wszystkie okna we wsi były ciemne, ale z każdego na pewno byli obserwowani. Wszyscy oczekiwali Rosjan. Na odgłos silnika motocykla z każde-go okna na rynku przyglądano się “czy już przyszli”. Rozbrojenie trzech Niemców, choć każdy z nich trzymał w ręku pistolet maszynowy, nie stanowiło żadnego problemu. Nikt się jednak nie ruszył. Niemcy przez chwilę rozmawiali ze sobą i odjechali bez przeszkód.
Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, gdybyśmy oczekiwali wkroczenia naszych wojsk; prawdziwego wyzwolenia. Przecież we wsi było ze stu akowców i to bardzo dobrze uzbrojonych. Pamiętam trzy posterunki w domach na rynku. Mogliśmy wystrzelać Niemców jak kaczki. Nie padł jednak ani jeden strzał. Tak jakby nie wypadało strzelać do uciekinierów, którzy nie mają szans na wymknięcie się Rosjanom i są już skazani na śmierć.
Po paru godzinach weszły do Wielgomłyn straże przednie piechoty rosyjskiej. Rozstawili posterunki, a część z nich siadła na gankach, po drewutniach, chlewikach i spała. Mróz tej nocy był silny, co najmniej z 15 stopni. Mieszkańcy zapraszali ich do domów, częstowali gorącą herbatą, mlekiem, zupą, chlebem. Odmawiali, zarówno poczęstunku, jak i wejścia do domów. Mieliśmy wrażenie, że surowo zabroniono im wszelkich kontaktów z miejscową
ludnością.
Ojciec mój doskonale mówił po rosyjsku. Kończył gimnazjum rosyjskie i całą pierwszą wojnę spędził w Rosji. Wyszedł przed dom i usiłował rozmawiać z przybyłymi żołnierzami. Ze zdumieniem stwierdził, że nie rozumieją oni po rosyjsku. Po dłuższej chwili przyszedł podoficer Rosjanin, który także odmówił wejścia do domu i talerza gorącej zupy, który wyniosła mu Marynia. Tłumaczył się, że muszą być w pogotowiu, bo w każdej chwili mogą tu być Niemcy. Był to kiepski wykręt, bo front przesunął się już daleko na zachód. Widocznie takie mieli rozkazy, aby nie nawiązywać kontaktu z tutejszymi “burżujami”.
Warszawa 1945 r.
Nie wiele zapamiętałem z wędrówki z Wielgomłyn do Warszawy. Nie pamiętam nawet dokładnych dat. Wyruszyliśmy z moim szwagrem, (który dotarł do Wielgomłyn w poszukiwaniu swej żony – a mojej siostry) najprawdopodobniej między 22 i 24 stycznia. Dotarliśmy do Warszawy chyba jeszcze w ostatnich dniach stycznia. Pamiętam przejście po lodzie przez zamarzniętą Wisłę i zaskoczenie jakie sprawiała Praga, stosunkowo mało zniszczona działaniami wojennymi, pełna wojska, tłumów ludzi, handlu na ulicach i wrzawy.
Zatrzymaliśmy się w skromnej, czynszowej kamienicy przy bocznej uliczce, chyba w okolicy ulicy Ząbkowskiej u znajomych mego szwagra.
Następnego dnia poszliśmy na ulicę Miodową. Nie była jeszcze uprzątnięta z gruzów. Wydeptano zaledwie ścieżkę na (byłej) jezdni wśród zalegających ją gruzów. Dom był częściowo zburzony i całkowicie wypalony. Od ulicy zachowała się brama wejściowa i frontowy mur, mniej więcej do 2-go piętra. Nasz balkon był silnie postrzelany, ale trzymał się na kolumnach balkonu na pierwszym piętrze. Z trzech okien (a raczej otworów okiennych w murze) salonu, zachowało się częściowo jedno, najbliższe balkonu. Pozostałych można było się jedynie domyślać.
Z relacji Ojca i Maryni wiem, że gdy po zdobyciu tego rejonu przez Niemców, opuszczali resztki naszego domu, zniszczona całkowicie była tylko prawa oficyna; część frontowa i lewa oficyna były podziurawiona pociskami, ale nie spalone. Wszystkie pożary udało się obrońcom ugasić. Ocalałe resztki Niemcy planowo palili po upadku Powstania.
Weszliśmy do bramy. Klatka schodowa była zawalona; nie było mowy o wejściu nawet na pierwsze piętro. Podwórze zasłane było grubą warstwą gruzu. Wejście na nie było wcale proste, zwłaszcza, że gruz pokryty był grubą warstwą śniegu. Rozejrzałem się dokoła. Po salonie, pokoju stołowym, moim pokoju, służbowym i kuchni nie zostało nawet wspomnienie. Ocalał fragment okna gabinetu Ojca, balkon pokoju stołowego oraz całe okno i sufit łazienki Jedna wielka kupa gruzów.
Pod prawą oficyną znajdowała się nasza piwnica, w której schronili się moi najbliżsi. Natomiast przeciwległa (lewa) i poprzeczna oficyna były wypalone, ale niemal kompletne.
Ocalało także wejście do kuchennej klatki schodowej w prawej oficynie oraz schody prowadzące z niej do piwnicy. Zeszliśmy nimi na dół. Dostaliśmy się do początku głównego korytarza piwnicznego. Dwa, trzy metry dalej korytarz pod sufit był zasypany gruzem i popiołem. Mieliśmy ze sobą łopatkę saperską oraz duży młotek. Z gruzów wyciągnęliśmy stalowy pręt. Próbowaliśmy odkopać gruz i przebić się przez solidny mur, wykonany jeszcze w ubiegłym stuleciu. Straszna robota przy świetle przyniesionej ze sobą świeczki. Wreszcie, gdy udało się nam pokonać opór cegieł i przebić niewielki otwór, okazało się, że wnętrze piwnicy jest zasypane gruzem i popiołem, co najmniej do wysokości wybitego otworu, a najprawdopodobniej – do sufitu, jeżeli jej sufit w ogóle istnieje. Nie była to jednak jeszcze nasza piwnica, lecz przylegająca do niej piwnica sąsiadów. Dostanie się do naszej było niemożliwe.
Wyszliśmy na zewnątrz zaczerpnąć świeżego powietrza. Byliśmy porządnie zmęczeni. Odpoczywaliśmy z pół godziny zastanawiając się co dalej robić. W zasadzie, ze względów bezpieczeństwa, należy najpierw rozebrać, grożące w każdej chwili zawaleniem, wypalone ściany, a następnie rozkopywać gruzy od góry w miejscu, gdzie znajdowała się nasza piwnica. Do tego potrzebny był zespół ludzi i odpowiednie drabiny lub rusztowania oraz kilofy do rozbijania ścian.
Po odpoczynku postanowiliśmy jeszcze spróbować rozeznać sytuację od strony sąsiedniego domu (Miodowa 11). Dom ten był częściowo zburzony i jak wszystkie – całkowicie wypalony. Jednak cześć jego przylegająca do naszego domu ocalała; była oczywiście wypalona. Dostaliśmy się bez trudu do piwnicy i do wybitego podczas Powstania przejścia do naszego domu. Przejście to było zasypane gruzem i popiołem. Nie było możliwości przedostania się.
Wróciliśmy na Pragę ledwie żywi. Przechodziliśmy Wisłę już po ciemku. Najbardziej dokuczało nam pragnienie. Przez cały dzień nic nie piliśmy. Nie wzięliśmy picia ze sobą, jedynie suchą “wałówkę”, a o kupieniu czegokolwiek nie było nawet mowy. Śniegu było
wprawdzie dużo, ale był brudny, a pod nim leżały jeszcze niepogrzebane ciała ludzi i zwierząt. Nie nadawał się do zaspokojenia pragnienia.
Na drugi dzień poszedłem wymienić pieniądze. Okupacyjne “młynarki” straciły już wartość i wymieniano każdemu 500 „młynarek” na 500 nowych złotówek. Przy okazji wycinano z kenkarty pieczęć ze swastyką jako dowód wymiany pieniędzy. Otrzymałem od mego szwagra dodatkową „lewą” kenkartę i 500 złotych. W pierwszych dniach bez trudności wymieniano pieniądze „dla kogoś z rodziny lub sąsiada” byle kenkarta nie miała wyciętego orła ze swastyka – dowodu wymiany pieniędzy.
Idąc ulicą Targową zobaczyłem afisze wzywające do wyjazdu na Ziemie Odzyskane w celu ich zagospodarowania. Wydało mi się, że to dla mnie dobry pomysł. Poszedłem do punktu informacyjnego wskazanego na afiszu. Było tam sporo ludzi, którzy, tak jak ja, chcieli dowiedzieć się szczegółów. Poszukiwano fachowców we wszelkich możliwych zawodach. Gdy powiedziałem urzędnikowi, że mam dyplom technika i dwa lata wojennej politechniki, aż podskoczył na krześle i natychmiast zaciągnął mnie do swego szefa. Ten jeszcze raz zapytał mnie o kwalifikacje. A gdy mu je powtórzyłem, stwierdził, że takich właśnie ludzi nam potrzeba.
Ale ja nie mam żadnych dowodów na to co panu powiedziałem. Wszystko przepadło podczas Powstania. Gość sprawdził adres w kenkarcie i burknął “rzeczywiście na Miodowej mogło się nic nie zachować”. Popatrzył spod oka na mnie i znienacka zapytał, “a czy wie pan czym różni się stal od żeliwa?”. Pytanie banalne, odpowiedziałem bez namysłu i prawidłowo. Wyjął z szuflady biurka suwak logarytmiczny i zapytał “a tym umie się pan posługiwać?”. Oczywiście. “No to niech pan mi to policzy” i napisał na marginesie gazety jakieś proste działanie.
Rzucił okiem na podany wynik: „No nie wiem czy wszystko co pan powiedział jest prawdą, ale ma pan pojęcie o technice. W tej chwili najbardziej potrzebujemy ludzi na wybrzeżu, zwłaszcza w Gdańsku. Dam panu tam skierowanie. Może pan jechać choćby dzisiaj. Skierowanie służy za bezpłatny bilet”. Kazał urzędnikowi, który mnie do niego przyprowadził wypisać odpowiedni dokument, a gdy ten wyszedł rzucił od niechcenia “A na temat udziału w Powstaniu niech pan za dużo nie opowiada, to może być niezdrowe”. Po chwili podpisał przygotowane skierowanie i zapytał “kiedy pan jedzie?” Właściwie nic mnie tu już nie trzyma, więc chyba jutro lub pojutrze. “To dobrze, tam potrzeba ludzi i klimat dla pana zdrowszy. Niech pan jak najprędzej jedzie. Pociągi odchodzą ze stacji w Ożarowie.
Żegnając się, podziękowałem mu za informacje i rady, jakich mi udzielił i powiedziałem, że „będę dbał o zdrowie”. Uśmiechnął się znacząco i dodał “Życzę powodzenia”.
Wracałem do domu w dobrym nastroju. No wreszcie zaczyna się coś układać. Mam pracę, choć jeszcze nie wiem jaką. Podobno Gdańsk jest bardzo zniszczony, ale przecież musi się znaleźć jakieś mieszkanie. Jestem poszukiwanym fachowcem; Ojciec jako lekarz, mimo słabego zdrowia, też przecież może się przydać. Lekarzy bardzo brakuje.
W nieznane
Na drugi dzień wstałem wcześnie rano; było jeszcze ciemno. Byłem już gotowy do wyjścia, gdy pojawiła się gospodyni i w sposób nie znoszący sprzeciwu zapowiedziała, że nie wypuści mnie na mróz bez śniadania. Nie broniłem się mocno, bo byłem głodny i zastanawiałem się jak wytrzymam bez jedzenia cały dzień, a może nawet i dłużej.
Na ulicy Targowej grupka ludzi stała przy tablicy ogłoszeń. Podszedłem do nich i zobaczyłem wywieszone dwa, czy trzy egzemplarze gazety. Obok wiadomości z frontu i miejscowych komunikatów była tam także krótka wzmianka o powołaniu zespołu przejmującego i uruchamiającego kopalnie węgla na Górnym Śląsku, kierowanego przez inżyniera Bolesława Krupińskiego. Nie było najmniejszej wątpliwości, to ojciec mego poległego kolegi i przyjaciela, Andrzeja Krupińskiego.
W tym momencie zacząłem żałować, że przyjąłem skierowanie do Gdańska. Przecież muszę skomunikować się z panem Krupińskim i przekazać mu wszystko co wiem (to znaczy bardzo niewiele) o śmierci jego syna. Na Śląsku też przecież pracy nie brakuje.
Poszedłem jeszcze raz na ulicę Miodową. Stanąłem na gruzach naprzeciw naszego domu i długo przypatrywałem się jego resztkom. Tak bardzo żałowałem, że nie mam przy sobie aparatu fotograficznego. Koniecznie chciałem utrwalić w pamięci to co zostało ze wspomnień mojej młodości. Byłem zapalonym fotografem, miałem niezły sprzęt: małą “Retinę” Kodaka i profesjonalnego Voigtlaendera. Robiłem naprawdę dobre zdjęcia. Obydwa aparaty leżą tu pod gruzami, razem z ok. dwoma tysiącami moich zdjęć. Wiele z nich zrobiłem podczas wojny i okupacji. Myślę, że część z nich miała wartość dokumentacyjną.
Długo stałem tam na ulicy Miodowej. Wreszcie dotkliwy chłód zmusił mnie do wędrówki dalej. Szedłem Senatorską, przez Plac Teatralny, Bielańską i Plac Bankowy do Leszna. Wszystkie te ulice i place znałem tak dobrze, tyle razy nimi chodziłem. Teraz szło się ścieżką przetartą w śniegu pokrywającym ruiny, wśród absolutnej ciszy i w zasięgu wzroku, najczęściej, nie było widać żywej duszy. Dopiero na Lesznie zobaczyłem pojedynczych ludzi i małe grupki wędrujące nie wiadomo dokąd i po co. Z Leszna skręciłem w ulicę Orlą. Dom, w którym mieszkała Danusia z Pawłem był całkowicie wypalony, ale nie zburzony. Jak się później dowiedziałem podobno nikt z jego mieszkańców nie zginął …
Znów Boernerów
Wędrując Lesznem w kierunku zachodnim postanowiłem dość do Boernerowa. Przecież to niemal po drodze do Ożarowa. Był to niezły kawałek drogi. Dziś autobusem jedzie się tam ze śródmieścia około pół godziny. Doszedłem na miejsce około południa, może nieznacznie później. Poszedłem przede wszystkim na pole, na którym por. Starża stracił prawie całą naszą kompanię. Na polu widoczne były dwa duże groby zbiorowe i 10 (12?) grobów
pojedynczych.
W zimowej scenerii teren ten wyglądał zupełnie inaczej niż w upalny sierpniowy ranek. Klucząc po polu starałem się odtworzyć przebieg marszu kolumny i miejsce do którego doszedłem, a raczej doczołgałem się. Pierwsze pojedyncze groby były o około 50 metrów dalej.
Przez cały czas mojej wędrówki po tym polu nie było na nim nikogo oprócz mnie. Zbierałem się już do powrotu do Boernerowa, gdy zobaczyłem nadchodzącego ze strony przeciwnej starego człowieka niosącego niewielki worek na plecach. Gdy przechodził koło mnie grzecznie zapytałem go czy wie coś na temat tych grobów i masakry, która miała tu miejsce. Odpowiedział niezrozumiałym mruknięciem, poprawił worek na ramieniu i przyspieszył kroku. Stary dziwak pomyślałem i powoli poszedłem w stronę widocznych pomiędzy drzewami domków Boernerowa.
Nie wiem, która była to godzina, nie miałem przecież zegarka. Wydawało mi się, że musi być około południa, może nieznacznie później. Nigdzie nie było widać ludzi, choć z wielu kominów uchodził dym. Kręciłem się po tym niewielkim osiedlu licząc, że w końcu spotkam kogoś na ulicy. Wreszcie z jednego z domków wyszła starsza kobieta. Podbiegłem do niej i zapytałem ją o groby na polu. Obejrzała się dokoła, powiedziała, że nic na ten temat nie wie, przyspieszyła kroku i zniknęła za rogiem uliczki. Nie miałem odwagi zachodzić do domków, ale jak w takiej sytuacji zebrać jakiekolwiek wiadomości na temat interesujących mnie wydarzeń. Po chwili zobaczyłem kobietę z kilkuletnim dzieckiem ciągnącą na sankach drewno na opał. Jej reakcja na moje pytania była niemal identyczna. Co za ludzie tu mieszkają, pomyślałem, skąd tacy się w ogóle wzięli. Nie miałem jeszcze żadnych doświadczeń ze służbą bezpieczeństwa i NKWD i ich zachowanie było dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Miałem je zrozumieć już bardzo niedługo.
Zbierałem się już do wyjścia z Boernerowa, gdy na uliczce osiedla zobaczyłem dość młodego mężczyznę, idącego energicznym krokiem. No ten to na pewno będzie coś wiedzieć, a przynajmniej da się z nim porozmawiać. Rzeczywiście, gość koło trzydziestki, lekko zaciągający, jak na kresach wschodnich, wysłuchał cierpliwie mojego pytania i uprzejmie odpowiedział, że nie umie dać na nie odpowiedzi, bo przebywa tu od bardzo
niedawna, ale chętnie zaprowadzi mnie do swych gospodarzy, którzy są starymi mieszkańcami Boernerowa i na pewno coś wiedzą o tych grobach na polu. Przypomina sobie, że mówili coś na ten temat, ale on jest nietutejszy i nie pamięta szczegółów.
Podziękowałem mu i poszliśmy razem do jego gospodarzy. Zapukał, drzwi otworzyły się, wszedłem do ciemnej sieni i natychmiast usłyszałem: “ruki w wierch”, a trzech drabów z pistoletami w ręku zaczęło sprawdzać czy nie mam broni. Rozwinęli moją wałówkę, sprawdzili co w środku i grzecznie oddali. Wyciągnęli mi z kieszeni kurtki kennkartę, podali memu “przewodnikowi”, który nie patrząc wrzucił ją do szuflady biurka. Na moje pytania o co tu chodzi nikt nie reagował. Jeden z obecnych skinął na mnie, żebym szedł za nim. Poprowadził mnie po schodach do piwnicy, otworzył jakieś drzwi, wepchnął do środka i drzwi się za mną zamknęły.
W piwnicy był półmrok. Dopiero po chwili zobaczyłem, że znajduje się w niej jeszcze pięciu ludzi. Przyglądali mi się nic nie mówiąc. Powiedziałem coś do nich, nic nie odpowiedzieli. Usiadłem więc w kącie na słomie i zastanawiałem się o co tu chodzi.
Poczułem głód, nie jadłem nic od śniadania, wprawdzie obfitego, ale od tego czasu minęło już z osiem godzin, no i zrobiłem co najmniej z 15 kilometrów. Wyciągnąłem więc moją wałówkę i zacząłem jeść. Przełknąłem kilka kęsów i zwróciłem się do obecnych “przepraszam panów, może panowie są głodni, proszę się poczęstować” popatrzyli zdziwieni na mnie i nic nie odpowiedzieli. Dwóch z nich szeptało chwilę w kącie. Jeden z nich w końcu odpowiedział “dziękujemy, jeżeli ma pan za dużo jedzenia, to chętnie panu pomożemy, żeby nie musiał pan nosić”.
Zjedli, podziękowali, ale nie kwapili się do rozmowy. Nie, to nie, pomyślałem, zwinąłem się na słomie i zasnąłem. Obudził mnie ruch w piwnicy. Okazało się, że przyniesiono nam “kolację”. Składała się na nią wodnista, ale gorąca zupa i kawał czarnego chleba. Nie miałem menażki na zupę. Jeden z moich towarzyszy zrewanżował się za wcześniejszy poczęstunek i pożyczył mi swoją. Wszyscy byli bardzo powściągliwi w rozmowie: “proszę, dziękuję; ostrożnie bo się rozleje; mama w domu robiła lepszą zupę” itp. Ani słowa na temat kim są, jak się tu znaleźli, o co właściwie chodzi; jedynie nic nie znaczące słowa i kawałki zdań. Między sobą rozmawiali, ale szeptem, tak, że nie mogłem nic zrozumieć.
W jakiś czas po kolacji jeden z nich, który wydawał się ich przywódcą, bo zwracali się do niego z pewnym – jak mi się wydawało – szacunkiem, niespodziewanie zwrócił się do mnie. “No, kolego myślę, że teraz już wiesz, że znajdujemy się pod czułą opieka NKWD. Ci tutaj, to zwykli łapacze, złapali nas dziś rano. Ale w nocy lub jutro rano przewiozą nas tam, gdzie zajmą się nami fachowcy, oficerowie śledczy. Przypomnij sobie swój życiorys, bo oni nie lubią jak się nie zgadza”.
Nie miałem wątpliwości, że zatrzymało nas NKWD tylko nie mogłem zrozumieć za co. Dopiero później dowiedziałem się, że natychmiast po zajęciu Warszawy Armia Czerwona zajęła się intensywnie tropieniem AKowców w pobliskiej Puszczy Kampinoskiej. Specjalnie zainteresowała się m.in. Boernerowem jako jedną z baz łączności z Puszczą. Na razie rysowała się miła perspektywa śledztwa w tej sprawie. Ludzie siedzący wraz ze mną prawdopodobnie byli AKowcami złapanymi w zdekonspirowanym punkcie kontaktowym. Nie wesoło. Zanim coś się wyjaśni, o ile w ogóle może się tu coś wyjaśnić, można wylądować na Syberii.
Próbowałem nawiązać rozmowę z moimi towarzyszami, ale bez rezultatu. Nie mieli zupełnie na to ochoty. Prawdopodobnie uważali mnie za wtyczkę, która ma podsłuchać ich rozmowy. Między sobą natomiast szeptali niemal cały czas. Sprawiali wrażenie, jakby na coś czekali. Ale może mnie się tylko tak zdawało. Myśli kłębiły mi się w głowie. Martwiłem się co to będzie, jak Ojciec nie dostanie ode mnie obiecanej szybko wiadomości. Zadręczy się przecież na śmierć.
Nie wiem kiedy usnąłem, pomimo zimna, które dawało się nam wszystkim coraz bardziej we znaki. Obudził mnie jakiś ruch i przeraźliwe zimno w piwnicy. Moi współlokatorzy, pomimo mrozu otworzyli małe, okratowane okienko pod sufitem i wyraźnie nasłuchiwali. Z daleka dochodziły fałszywe zawodzenia pijackie. Dwóch pijaków przekrzykiwało się nawzajem. Po chwili ucichli.
Zamknijcie to okno, przecież zimno tu jak cholera. „Cicho bądź – usłyszałem w odpowiedzi – tu jest duszno i trzeba przewietrzyć”. Najmłodszy z kompanów, kawał byka, usiadł przy mnie i syknął mi do ucha. “Nie ruszaj się i nie odzywaj, bo zaduszę. Tu ma być cicho; wszyscy śpią, rozumiesz?” Nie wiele rozumiałem, prócz tego, że mam być cicho, bo coś się tu szykuje. Chyba te pijackie krzyki nie były bez znaczenia. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Wreszcie usłyszeliśmy warkot silnika samochodu. Zbliżał się, stawał się coraz wyraźniejszy. Przed domem samochód zatrzymał się, Po chwili podjechał drugi. Usłyszałem rozmowę w języku rosyjskim. Przyjechali po nas, pomyślałem. Słychać było otwieranie drzwi wejściowych, chwilę rozmowy, jakieś bardzo krótkie zamieszanie i do naszej piwnicy wpadło dwóch uzbrojonych młodych mężczyzn w polskich mundurach.
Moi kompani rzucili się im na szyję. A ten to kto? zapytał jeden z przybyłych. Nie wiemy. Wpakowali go nam po południu. Albo ktoś z naszych, albo wtyczka. Nie mamy czasu na rozmyślania. Prędko wychodzić, wszyscy! Przy drzwiach wejściowych leżał martwy, ten sam mężczyzna, który mnie tu uprzejmie przyprowadził. Nie było żadnej strzelaniny, musiał dostać nożem. Drugi leżał dalej w korytarzu, nie widziałem go dobrze, ale chyba także nie żył. Kilku stało pod ścianą ze skrępowanymi już fachowo rękami i zakneblowanymi ustami. Wyszliśmy na dwór. Przed domem stały dwa samochody z pracującymi silnikami. Łazik Willys i poniemiecka ciężarówka Opel Blitz o skrzyni przykrytej opończą.
Wszyscy uwolnieni załadowali się do ciężarówki. Wszyscy, prócz mnie, mieli broń. Nie zauważyłem, kiedy ją dostali. Chwilę jeszcze czekaliśmy, jak się później okazało, na część naszych wyzwolicieli, którzy zamykali w tym czasie pięciu powiązanych “łapaczy” w piwnicy.
Ruszyliśmy ostro z miejsca i samochody skierowały się w stronę wsi Babice Stare. Jadący z nami jeden z “wyzwolicieli” odezwał się do mnie: “Nie mamy możliwości zabrać cię ze sobą, bo nie wiemy kim jesteś. Wysadzimy ciebie z dala ode wsi, bo gdybyś chciał nas zdradzić, to zanim dojdziesz do jakiegoś posterunku i wytłumaczysz o co chodzi, my będziemy daleko. Jeżeli jesteśmy nadmiernie ostrożni, no to nie miej nam tego za złe i zapamiętaj, że Ruscy mają dużo lepszy wywiad niż mieli Niemcy i niestety wielu Polaków dla nich pracuje”. Zastukał w szoferkę, samochód się zatrzymał. “Wysiadaj i powodzenia jeżeli jesteś swój”.
Wyrecytowałem jak na szkoleniu rekruckim: “Podchorąży Zdzich odmeldowuje się” i wyskoczyłem z samochodu. “Cześć! nie daj się drugi raz złapać, bo może nas nie być pod ręką” usłyszałem w odpowiedzi i ciężarowy Opel “Blitz” odjechał.
Nocna wędrówka
Znalazłem się w nocy (przypuszczam, że była godzina druga lub trzecia nad ranem) na środku drogi w zupełnie nieznanym terenie. Widziałem, że jechaliśmy przez Stare Babice – ten teren znałem z zajęć w podchorążówce – ale po tym samochód kilkakrotnie skręcał, jakiś czas jechał chyba, sądząc z wybojów, po polnej drodze i zupełnie straciłem orientację.
Pierwsza rzecz, stanąłem pod najbliższym drzewem. Marzyłem o tej chwili od dawna.
Nie wiedziałem, w którym kierunku iść. Bałem się, że mogę po ciemku niespodziewanie wpaść na posterunek lub patrol wojskowy lub partyzancki. Jak wytłumaczę swoją tu obecność i wędrówkę w nocy. Trzeba chyba przeczekać do rana. Nie wesoła perspektywa, nie wiem która godzina, a do tego, jak na złość, przed świtem bierze całkiem solidny mróz. Nie przeszkadzałby w marszu, ale ustać w miejscu – trudno.
Nagle przerażenie: Przecież w szufladzie biurka u NKWDzistów została moja kennkarta z prawdziwym imieniem i nazwiskiem i z zaświadczeniem z Wielgomłyn. Przecież teraz oni dojdą do Ojca. Poczułem jak oblewa mnie zimny pot. I nagle olśnienie: owszem mają kenkartę, ale nie moją, tylko “lewą” mego szwagra wystawioną w miejscowości na wschodzie Polski, która została całkowicie zniszczona podczas działań wojennych, a zawarte w niej dane są fikcyjne. Można długo szukać jej właściciela.
Moja siedzi w prawej wewnętrznej kieszeni marynarki, razem ze skierowaniem do Gdańska. Gwałtownie rozpinam kurtkę i sprawdzam: są resztki starego portfela, wyczuwam w nim kenkartę. Odetchnąłem, kamień spadł mi z serca.
Mróz dokuczał mi coraz bardziej. Nie wiele pomagało machanie rękami i ćwiczenie przysiadów. W pewnej chwili usłyszałem daleki gwizd lokomotywy, po chwili jeszcze jeden i jeszcze jeden. Mniej więcej można było określić kierunek. Trudniej odległość. Nie wiem na ile kilometrów w mroźną noc słychać taki sygnał?
Przypomniałem sobie, że w domu Rodziców nieraz słyszałem bardzo wyraźnie w nocy gwizdy lokomotyw z dworca Gdańskiego. Z ulicy Miodowej do dworca było w prostej linii z półtora kilometra. Ale to było w lecie, przy otwartych oknach. W zimie głos rozchodzi się dużo lepiej, a gwizd był tu ledwo słyszalny, więc do torów może tu być i kilka kilometrów. A ile do dworca w Ożarowie?
Byłem już tak zmarznięty, że mimo oczywistych przeciwwskazań, postanowiłem iść w kierunku, z którego wydawało mi się, że słychać było kolejowe odgłosy. Niestety, droga, na której stałem, przebiegała mniej więcej pod kątem prostym do kierunku, który mnie interesował. Postanowiłem iść przed siebie i skręcić w lewo w najbliższą drogę lub ścieżkę. Pomimo braku księżyca droga była dobrze widoczna. Wyjeżdżone koleiny odcinały się od białego śniegu.
Po przejściu mniej więcej kilometra skręciłem w lewo w polną drogę. Nie mogłem sprawdzić czy posuwam się w dobrym kierunku, gdyż, jak na złość, lokomotywa (lokomotywy?) umilkła i nie dochodziły żadne odgłosy kolejowe. Po prawej stronie, na horyzoncie widać było dużą ciemną plamę. Nie wiadomo las czy zabudowania wsi. Przy ziemi pojawiła się lekka mgła i w ciemności trudno było rozpoznać kontury.
Zwolniłem kroku, rozgrzałem się już zupełnie, a nie chciałem dojść do wsi przed świtem. Ciemna plama z prawej strony zbliżała się jednak coraz bardziej. Wciąż jednak nie mogłem jej rozpoznać. Na skrzyżowaniu polnych dróg stała mała wiejska kapliczka. Przy niej pieniek, który kiedyś służył może za podparcie ławeczki. Przysiadłem na nim. Nie tyle ze zmęczenia, ile z chęci przeczekania, żeby jakoś dotrwać do świtu.
Nie byłem zmęczony, ani śpiący. Emocje ostatnich zdarzeń skutecznie odsuwały senność. Musiałem jednak zdrzemnąć się (choć nie wiem jak to możliwe, bo pieniek nie był najwygodniejszym siedziskiem). Obudziły mnie kroki na drodze, wyraźnie skrzypiał śnieg. Dochodziła do mnie stara babina niosąca w płachcie na plecach bańkę z mlekiem.
Usłyszałem stary głos: “Niech będzie pochwalony”. Odpowiedziałem: “Na wieki wieków”. “A toś mnie pan przestraszył. Patrzyłam pod nogi i zobaczyłam pana dopiero na parę kroków. Diabeł jaki czy co pomyślałam, ale jak siedzi koło kapliczki, to chyba nie diabeł.
Co pan tu robi?”. „Czekam aż się rozwidni, zabłądziłem i boję się dalej błądzić po ciemku. “A dokąd to panu droga?” Idę do stacji w Ożarowie. “No to już niedaleko; będzie ze trzy kilometry. Ja idę, i tu wymieniła nazwę miejscowości, której nie pamiętam, to mogę pana kawałek podprowadzić, a dalej to już prosta droga”.
Przyjrzała mi się z bliska. “Młodyś, pewnie od partyzantów. Strasznie ich szukają, gorzej jak za Niemców. Ale z tej strony jest spokojnie, od puszczy daleko. Polami dojdziesz panie spokojnie. Na stacji musisz uważać”.
Na stacji to już się nie mam czego bać, ale jak do niej dojść bezpiecznie i wytłumaczyć się skąd idę. “A skąd idziesz?”. Z Pragi, ale nie najkrótszą drogą. “No to powiesz, że poszedłeś szukać noclegu we wsi.
Na stacji teraz tam tłumy ludzi, czekają godzinami na pociągi, a niektórzy to nawet po parę dni. Wielu idzie do pobliskich wiosek kupić jedzenie, lub przenocować”.
Dziękuję za radę, bo nie bardzo wiedziałem co robić. “A nie ma za co”.
“No ja tu skręcam w prawo, a pan niech idzie dalej prosto i za takim małym stawkiem trzeba skręcić w drogę między polami. Za zagajnikiem będzie już widać pierwsze domki Ożarowa. Za mniej jak za godzinę będzie pan na stacji. No to zostań z Bogiem”. „Bóg zapłać za dobre rady, do widzenia”.
Tego samego dnia pod wieczór wyjechałem pociągiem towarowym z zamiarem dostania się, zgodnie z posiadanym skierowaniem, do Gdańska. Wylądowałem jednak w Katowicach; ale to jest już zupełnie inna historia.
MB
Warszawa, Sierpień 2004 r.
P.S.
Na jesieni 1946 roku pojechałem do Wielgomłyn, aby odwiedzić ludzi, którym tak wiele zawdzięczam,. Jechałem z Radomska na skrzyni samochodu ciężarowego. Po drodze dosiadł się starszy mężczyzna, który poznał mnie i po chwili nieobowiązującej rozmowy powiedział, abym przy pierwszej okazji wysiadł i wracał. „Tu wszyscy wiedzą, że pan był w AK. Miejscowe UB urządza tu ciągłe polowania na AKowców; niech pan stąd znika i prędko nie pokazuje się”. Miałem już własne doświadczenia z tą instytucją, więc skorzystałem z dobrej rady.
Kolejny raz pojechałem do Wielgomłyn samochodem w roku 1960 lub 1961. Nie spotkałem nikogo ze znajomych, nikt także mnie nie rozpoznał. Później moje, dość zawiłe, losy nie doprowadziły mnie już nigdy więcej do Wielgomłyn.
Dziś, od wielu lat na emeryturze, jestem za stary i zbyt mało ruchliwy, na odwiedzenie Wielgomłyn. Ale zachowałem o tej miejscowości, a przede wszystkim, jej mieszkańcach, najlepsze wspomnienia.
M.B.
________________________________
[1]) pamiętam, że wieś ta miała „dziwną”, niepolską (?) nazwę; nie odnalazlem jej na dokładnej mapie sztabowej; nazwa żadnej ze wsi (po lewej stronie torów kolejpwych w stronę Warszawy) w promieniu 20 km od Radomska nie przypomniała mi wielokrotnie słyszanej, ale nie zapamiętanej, „dziwnej” nazwy.
PO POWSTANIU – CZĘŚĆ 3
KOLEJARZ PO RAZ DRUGI
Świtało już, gdy dochodziłem do pierwszych zabudowań Ożarowa. Pomiędzy domami kręcili się ludzie i moja obecność nie wzbudziła szczególnego zainteresowania. Na stacji kolejowej był zbity tłum ludzi. Nie sposób było dopchać się do okienka informacji, ani do żadnego kolejarza. Od przygodnych informatorów uzyskiwałem dokładnie sprzeczne informacje, zgodne jedynie co do tego, że nic nie wiadomo kiedy będzie pociąg i dokąd będzie jechać. Bilety właściwie nie są potrzebne, bo do pociągu wpuszczają tylko wojskowych i tych co mają urzędowe rozkazy wyjazdu.
Rozkazu wyjazdu nie miałem (nie wiedziałem wtedy, że taki dokument w ogóle istnieje), ale miałem oficjalne skierowanie do Gdańska, w którym było napisane wyraźnie, że służy jednocześnie jako bilet na przejazd. Nie było sensu przepychać się do okienek na stacji. Poszedłem do dyżurnego ruchu. Więcej było takich mądrych i przed wejściem do dyżurki stało dwóch kolejarzy z biało-czerwonymi opaskami i pepeszami na ramieniu, zagradzając wejście. Wyciągnąłem swe skierowanie z widoczną z daleka wielką pieczęcią i zatrzymany przez strażników stwierdziłem, że ja nie przychodzę prosić o informacje, ani prosić o wpuszczenie do pociągu (którego na razie nie ma i nikt nie wie kiedy będzie). Ja mam rozkaz dojechać do Gdańska i dyżurny musi mi to umożliwić.
Papier z pieczęcią robił wtedy wrażenie na osobach urzędowych. Zostałem wpuszczony przed oblicze dyżurnego ruchu. Był to polski kolejarz, ale miał dwóch “pomocników” Rosjan. Wyjaśniłem mu sprawę, jakiś cywil tłumaczył moje przemówienie na rosyjski. Jeden z Rosjan wziął ode mnie skierowanie, poprosił cywila o przetłumaczenie. “Nu da, jemu nada jechać”.
Dyżurny nie umiał powiedzieć kiedy będzie pociąg do Gdańska. Nie wiadomo czy dziś będzie pociąg bezpośredni. Trzeba jechać w tamtym kierunku i łapać następne okazje. Pierwszeństwo mają transporty wojskowe. Czasami biorą pasażerów jadących służbowo, ale to zależy od komendanta transportu. Na ogół odmawiają. Na razie nic nie wiedzą o pociągach “dla ludzi”. Zapowiedziany jest na razie jeden transport wojskowy. Szczegółów nie zna, a gdyby znał to i tak by nie powiedział, bo to tajemnica. Zapytałem go czy można tu dostać coś do jedzenia. Zawiadowca wziął słuchawkę telefonu, zakręcił korbką: “przyślę tam do was jednego głodnego, nakarmcie go; jedzie służbowo”. Wskazał mi pobliską nastawnię. Tam obok mają kuchnię wojskową obsługującą kolejarzy. Coś się tam dla pana znajdzie. Podziękowałem i poszedłem wzdłuż torów do nastawni.
Siedziało tam dwóch polskich kolejarzy w starszym wieku i trzech młodych ludzi z opaskami na rękawie. Jeden miał pepeszę pozostali – karabiny. Wylegitymowali mnie. “Siadajcie towarzyszu – po raz pierwszy w życiu zwrócono się do mnie w ten sposób – zaraz damy wam coś do jedzenia”. Za chwilę przyniósł blaszany talerz pełen dymiącej, gorącej żołnierskiej grochówki oraz pół bochenka chleba. “Proszę jedzcie. Jedziecie przejmować i zabezpieczać poniemieckie maszyny (tak miałem zapisane w skierowaniu) i warsztaty. To urzędowa misja, musicie być w dobrej formie. Proszę, nie krępujcie się. Może być dolewka. Przyniosę wam jeszcze wojskowych sucharów na drogę, na pewno się przydadzą”. Zjadłem z apetytem, nie krępowałem się, poprosiłem o dolewkę i schowałem do swej torby kilka wojskowych sucharów. W nastawni było ciepło, mały piecyk był rozgrzany do czerwoności. Węgla tu nie brakowało. Oparłem głowę o ścianę i natychmiast usnąłem. Poprzedniej nocy praktycznie w ogóle nie spałem.
Obudził mnie ruch w nastawni. Okazało się, że niemal jednocześnie nadjechały trzy pociągi, Z tego (podobno) dwa niezapowiedziane. Kolejarze klęli potężnie na bałagan w ruchu pociągów wojskowych, których kierownicy nic sobie nie robili z polskich kolegów i prowadzili je według własnego, na ogół pijanego, rozeznania. To cud, że nie doszło jeszcze do poważniejszej katastrofy. Podobno dwa dni wcześniej dwa jadące niedaleko stąd, po tym samym torze naprzeciw siebie, pociągi wojskowe zatrzymały się w odległości zaledwie 50 metrów. Jeden z nich wiózł duży transport amunicji dla frontu.
Niestety żaden z przybyłych pociągów nie jechał w kierunku Gdańska. W ogólnym, nieopisanym zamęcie nastąpiła niespodziewanie chwila spokoju. Nie dzwonił żaden z telefonów kolejowych, ani wojskowych i nikt nie dobijał się do drzwi nastawni. Jeden z jej pracowników, starszy wiekiem kolejarz, przysiadł się do mnie. “Muszę chwilę odsapnąć, bo zwariuję w tym bałaganie”. Nalał sobie kubek herbaty, wyciągnął z zza pazuchy mała butelkę z wódką i spojrzał na mnie pytająco. Kiwnąłem głową – dostałem swoją porcję “wzmocnionej” herbaty, ale w kubku blaszanym, innego nie było.
Jeżeli panu się spieszy, to mogę pana umieścić na lokomotywie pociągu towarowego idącego do Katowic przez Koluszki. Prowadzi go mój kuzyn.
Przesiądzie się pan po drodze, może w Koluszkach, może na innej stacji. On panu doradzi. Musi pan jak najprędzej stąd się wydostać, bo tu jest najgorzej. Węzeł warszawski jest rozbity i przerwany. Przecież oba mosty kolejowe w Warszawie są zniszczone. To jest ślepa, końcowa stacja, a amatorów jazdy bez liku. Dalej na pewno będzie łatwiej”.
Chyba rzeczywiście nie mam innego wyjścia, tu mogę czekać nawet kilka dni. Zresztą im dalej od Warszawy i Boernerowa, tym lepiej. “Zgadzam się proszę pana, ale jak mam panu i pana kuzynowi wywdzięczyć się za przysługę?”
“Coś pan! Jedziesz pan służbowo, to mój obowiązek panu pomóc. Przecież widzę, żeś pan nie szabrownik i wojenny handlarz. Może się jeszcze kiedy spotkamy, to mi pan postawisz kielicha i będziemy kwita! “Na razie siedź pan cicho i nabieraj sił, bo licho nie śpi, a lokomotywa lub tender to nie wagon sypialny”.
Skorzystałem z dobrej rady, dostałem z kuchni polowej pełną menażkę czegoś co było zbyt gęste jak na krupnik, ale zbyt rzadkie jak na kaszę. Dało się wszakże zjeść. Usiadłem najedzony w kącie i drzemałem. Poderwał mnie “mój” kolejarz. Towarowy do Katowic będzie niedługo odjeżdżać. Podprowadzę pana do mego kuzyna.
Szliśmy dość długo. “Mój” pociąg stał na bocznicy, był bardzo długi. Po dobrze nagrzanej nastawni wydawało mi się, że na dworze jest bardzo silny mróz. Z rozmowy przechodzących obok kolejarzy wynikało, że tylko kilka stopni. Maszynista wyszedł z parowozu, przywitał się z kuzynem, przez chwilę uważnie mi się przyglądał. “Może pan jechać” i podał mi rękę.
“A teraz na lokomotywę i przejść na tender. Tam w kącie jest takie miejsce, gdzie nie bardzo wieje podczas jazdy. Niech pan tam się schowa. Mój pomocnik wszystko wie i nie będzie o nic pytać. Po tym pogadamy. Pożegnałem się z kolejarzem z nastawni i wdrapałem się do lokomotywy, pomocnik ścisnął mi rękę tak, że mało nie pogruchotał kości; chłop mógł być zapaśnikiem ciężkiej wagi.
Po chwili maszynista wrócił, odchylił składane siedzenie, usiadł i zapalił fajkę: “No to teraz sobie poczekamy. Pan pewnie uważa, że maszynista to nic tylko jeździ. A ja panu powiem, że najwięcej to się czeka. Nawet w normalnych czasach, a już podczas wojny to nic tylko czekanie”.
Wbrew jego przewidywaniom po niezbyt długim czasie semafor wskazał wolną drogę i powoli ruszyliśmy z miejsca. Kamień spadł mi z serca. Wprawdzie teoretycznie nie zostawiłem za sobą żadnych śladów, że byłem zamieszany – zresztą przypadkowo, ale co to kogo obchodzi – w Boernerowską historię, wolałem jednak być jak najdalej od tego fatalnego dla mnie miejsca. Przypomniało mi się jednak, że w próbach nawiązania rozmowy z moimi współlokatorami w piwnicy, chyba wspomniałem coś mimochodem o tym, że miałem jechać do Gdańska. Nie byłem tego pewien, bo zbyt dużo było ostatnio wydarzeń i wrażeń. Nie pamiętałem czy mówiłem coś na ten temat, czy też tylko miałem taki zamiar.
W tym momencie wpadł mi do głowy pomysł, aby zamiast do Gdańska pojechać do Katowic do pana Krupińskiego. Nie mam wprawdzie odpowiedniego skierowania, ale przecież zawsze mogę się na niego powołać. W punkcie werbującym ludzi do wyjazdu na Ziemie Odzyskane było tylu ludzi, tak prymitywny sposób rejestracji i wypisywania skierowań, że chyba nikt nigdy nie będzie w stanie sprawdzić kto ze skierowanych nie dojechał i dla czego.
Zresztą nie miałem przecież możliwości dojazdu i pojechałem tam, gdzie to było możliwe i gdzie także potrzeba było ludzi do pracy. Zdecydowałem się, jadę do Katowic !
Pociąg jechał początkowo bardzo wolno. Tory były miejscami uszkodzone przez wycofujących się Niemców i naprawiono je tylko prowizorycznie. Nawet przy bardzo niewielkiej prędkości lokomotywa kiwała się solidnie na boki i trzeba było dobrze się trzymać, aby nie upaść. Wreszcie wyjechaliśmy na prosty odcinek i maszynista nieco przyspieszył i wyraźnie odetchnął. Wyciągnął fajkę, zapalił i poczęstował tytoniem swego pomocnika. Kiwnął na mnie: “chce pan fajkowego tytoniu? Dobry amerykański. Dostałem wczoraj od ruskich; wiozłem jakiś ważniaków i dostałem w prezencie całą paczkę”. Dziękuję nie palę fajki. “Eh, to nie wie pan co dobre !”
Podszedłem do niego bliżej, wyraźnie miał ochotę sobie pogadać. “To co, pierwszy raz jest pan na lokomotywie ?” A pierwszy, ale co nieco wiem o tej maszynie. To jest polska, przedwojenna lokomotywa z fabryki w Chrzanowie i wyrecytowałem mu jej podstawowe cechy charakterystyczne. Faceta dosłownie zatkało. “A skąd pan to wie”? A ze szkoły. “Przecież w szkole o tym nie uczą”. A to zależy w jakiej. “Znaczy się chodziłeś pan do technikum?” No tak, coś w tym rodzaju. Pokiwał z niedowierzaniem głową. “Coś mi pan za młodo na to wygląda, ale faktycznie trochę pan wie o tej maszynie”.
Podróż do Katowic trwała ponad dobę. Jechaliśmy w sumie pewnie nie więcej jak 9, może 10 godzin. Reszta to były postoje pod zamkniętym semaforem i wyczekiwanie na bocznicach małych stacyjek na przejazd transportów wojskowych. Nie nudziłem się jednak. Maszynista był bardzo interesującym człowiekiem i gadaliśmy niemal cały czas, zresztą nie tylko o naszej lokomotywie. Rozstaliśmy się około godziny drugiej po południu, w wielkiej przyjaźni, na jednej z licznych bocznic towarowych w Katowicach. Niestety nie zapamiętałem jego nazwiska.
MB
Zdjęcie:
“Moi przyjaciele i koledzy z okupacyjnej Politechniki – Konstancin; prawdopodobnie lipiec 1944r: od lewej: Zbigniew Łukowiecki i Andrzej Krupiński (poległ pod Boernerowem 2.08.1944); “