Pamiątka rodzinna – Wspomnienie: “Dzieciństwo – ul. Miodowa, Warszawa w okresie przedwojennym, podczas okupacji i Powstania”
Od urodzenia do Powstania Warszawskiego mieszkałem z rodzicami przy ulicy Miodowej nr 9, w mieszkaniu nr 5 na drugim piętrze. Było to mieszkanie rodziców mojej Mamy. Dziadek Sobolewski był rejentem. Na ulicę Miodową sprowadził się wiele lat przed pierwszą wojną światową, żeby mieć blisko do swej kancelarii w hipotece. Do hipoteki było rzeczywiście bardzo blisko: sąsiedni narożny dom (nr 11), a po tym tylko kilka domów na śmiesznie zakręconej, ślepej uliczce Kapucyńskiej i już była hipoteka. Dziadzio nie musiał nawet przechodzić przez jezdnię. Dom nasz stał dokładnie w tym miejscu, gdzie dziś jest wylot tunelu trasy W -Z .
W okresie, w którym dziadkowie wprowadzili się na ulicę Miodową, była to „dobra ulica”, zamieszkana głównie przez przedstawicieli palestry, z racji bliskości sądów. Pod numerem 15 (obecne Ministerstwo Zdrowia) w pałacu Paca mieścił się Sąd Okręgowy, przy placu Krasińskich – drugi, nie pamiętam jakiego szczebla, a ponadto bardzo blisko – hipoteka. Były tu także miejskie rezydencje wielu właścicieli ziemskich. Oczywiście mówię o mieszkaniach frontowych, bo w oficynach mieszkali na ogół urzędnicy różnych szczebli, emeryci itp.
Przy ulicy Miodowej w okresie jej świetności mieściło się 17 pałaców. W okresie międzywojennym zostało ich tylko 10: Załuskich (nr 2), Branickich (nr 6), Szaniawskich, Ostrowskich (nr 8), Morsztynów (nr 10), Chodkiewiczów (nr 14), Metropolity Ruskiego wraz z kościołem Bazylianów (nr 18), Collegium Nobilium (nr 24), Biskupów Krakowskich (nr 5), wspomniany już pałac Paca (nr 15), Arcybiskupi (nr 17). Niektóre z nich zostały tak zeszpecone sklepami pomieszczonymi na parterze, że trudno było domyśleć się, że to pałac. Inne nie budziły najmniejszej wątpliwości.
Ulica Miodowa początkowo zaczynała się od Senatorskiej. W latach 1887-8 przebito połączenie do Krakowskiego Przedmieścia. Nowa jej część nazywała się Nowomiodową. W roku 1921 obie ulice nazwano Miodową i wprowadzono jednolitą numerację. W wyniku tego zabiegu nasz dom zmienił numer 5 na 9.
W latach międzywojennych Miodowa stopniowo przestawała być „dobrą ulicą”. W parterach pałaców coraz więcej pojawiało się sklepów, w tym także małych żydowskich sklepików, niemal wyłącznie branży futrzarskiej. W oficynach było coraz więcej zubożałej inteligencji..
Oprócz sklepów z futrami były oczywiście i inne. Szczegóły zatarły mi się w pamięci. Pamiętam jednak, że na rogu Koziej i Miodowej mieściło się przedstawicielstwo fabryki samochodów Lancia. Wiele czasu spędziłem z nosem przylepionym do szyb wystawowych podziwiając wystawione tam cuda.
Podejrzewam, że większość klientów była podobnego rodzaju, gdyż ku mojemu wielkiemu żalowi, salon samochodowy dość prędko zlikwidowano, a na jego miejsce powstała restauracja o nazwie „Raj”. Szczyciła się tym, że pomieszczenie kuchenne było oddzielone szklaną ścianą od sali restauracyjnej i można było obserwować jak pracują kucharze.
Byliśmy tam dwa czy trzy razy, gdy z powodu jakichś awarii domowych nie gotowało się obiadu w domu. Pewnego razu Mama zobaczyła, że kucharz sprawdzał, czy kotlet (nasz kotlet!) został posolony, przykładając go sobie do języka. Była to nasza ostatnia i gwałtownie zakończona wizyta w “Raju”.
Mniej więcej naprzeciwko mieścił się sklep z materiałami piśmiennymi pana Sybilskiego. Tuż przed wojną przeniósł się na róg Miodowej i Senatorskiej (dziś jest tam parking). Nowy sklep był naprawdę wspaniały: elegancko wyposażony i bardzo dobrze zaopatrzony. Egzystował tylko kilka miesięcy. Dom ten został całkowicie spalony w 1939 roku.
Pod numerem 6 mieściła się cukiernia Trojanowskiego. Lokal był bardzo staroświecki i niemal zawsze świecił pustkami. Głównymi klientami byli chyba wyłącznie emeryci czytający gazetę przy szklance herbaty lub kawy. Cukiernia ta była natomiast znana z tego, że przed Pierwszą Wojną rzucono z niej bombę na przejeżdżającego carskiego policmajstra. Nie wiem czy zamach się udał i co się stało z zamachowcami. Pamiętam natomiast odsłonięcie w połowie lat 30-tych tablicy upamiętniającej ten zamach.
W domu nr 8 miał siedzibę Związek Zawodowy Pracowników Miejskich. W podwórzu w prawej oficynie mieściła się dobrze wyposażona związkowa biblioteka, w której przez ostatnie dwa lata przed wojną wypożyczałem książki beletrystyczne.
Na pierwszym piętrze pod nr 8, dokładnie naprzeciw naszego mieszkania, znajdowała się ogromna związkowa sala balowa. W karnawale w każdą sobotę dochodził do białego rana do sypialni rodziców i salonu stłumiony łoskot bębna. Co jakiś czas łoskot ten się nasilał – to uchylano okna w sali balowej. Gorzej sprawa przedstawiała się w „zielonym karnawale”. Przy otwartych oknach w sali balowej i w naszym mieszkaniu, nie było mowy o spaniu, pomimo, że nie stosowano wówczas jeszcze głośników. W wyniku jednak protestów lokatorów te letnie bale bardzo szybko się skończyły.
W tym samym domu, obok bramy, naprzeciw okna i balkonu sypialni rodziców, znajdował się sklep z futrami. Nazwiska właściciela niestety już nie pamiętam. Sklep ten i sylwetki jego właścicieli utkwiły mi jednak w pamięci z racji pewnego szczeniackiego kawału, który im robiłem co jakiś czas przez chyba ze dwa miesiące..
Zamocowałem na naszym balkonie, pomiędzy prętami ozdobnej balustrady, coś pośredniego pomiędzy procą a prymitywną kuszą, wycelowaną w szybę nad drzwiami wejściowymi do sklepu. Doszedłem wkrótce do wprawy i strzelając z grochu trafiałem w zasadzie bez pudła, doprowadzając biednych właścicieli do szału. Nie mogli przy tym zorientować się skąd lecą „pociski”, gdyż „urządzenie miotające” było schowane za ozdobną kutą kratą balkonu, a „mechanizm spustowy” uruchamiałem za pomocą sznurka przeciągniętego pod drzwiami balkonu. Przez ażurową balustradę widać było zamknięte drzwi balkonowe i pusty balkon, a co jakiś czas rozlegało się głośne „bang”, uderzenie grochu o szybę.
Obok nieszczęsnego sklepu z futrami, uruchomiono kilka lat przed wojną nowoczesny sklep Agrilu. Było to przedsiębiorstwo (chyba miejskie, ale nie jestem tego pewien) sprzedające bardzo dobrej jakości nabiał produkowany w podwarszawskim majątku.
Za Agrilem był sklepik z napojami chłodzącymi i słodyczami, do którego z wiadomych powodów chodziłem niezwykle chętnie, choć mój Ojciec nie wyrażał się o nim z uznaniem, bo dwukrotnie „pomylono się” tam przy wydawaniu reszty, oczywiście na niekorzyść Ojca.
Na rogu Kapitulnej mieściła się restauracja Arkuszewskiego, ciesząca się dużym wzięciem u przedstawicieli palestry. Chodziliśmy tam całą rodziną na obiady w czasie różnych kataklizmów domowych w rodzaju generalnego odnawiania mieszkania, przestawiania pieca kuchennego, a także, gdy nasza gosposia Marynia wyjeżdżała na urlop dzień, czy dwa, przed nami.
Wizyty w tej restauracji bardzo lubiłem. Szalenie podobali mi się kelnerzy gnący się w ukłonach i sam pan właściciel, konfidencjonalnie doradzający „naszemu panu doktorowi i szanownej pani doktorowej”, co dziś najlepiej wybrać z karty. Tam też nauczył mnie Ojciec, że „za dobrą obsługę należy dać dobry napiwek; ale jeżeli cię oszukają, nawet na jeden grosz, to zrobisz awanturę i nie dasz żadnego napiwku”. Zasady tej staram się trzymać do dziś.
Dalszy ciąg ulicy Miodowej w stronę Długiej był dla mnie nieciekawy. Po nieparzystej stronie jedynie kościół Kapucynów i sąd okręgowy, po parzystej kościół unicki, tak schowany w bloku domów, że łatwo było go przegapić z jadącego tramwaju.
Na rogu Kapucyńskiej i Miodowej (nr 11) mieścił się sklep z dewocjonaliami, w którym nigdy nie widziałem żadnego ruchu. Dopiero w wiele lat po wojnie przeczytałem w książce poświęconej polskiej masonerii, że mieściła się tam loża masońska.
W naszym domu po jednej stronie bramy był sklep – oczywiście z futrami – pana o nazwisku Złotykamień, a po drugiej – pod naszym mieszkaniem – apteka mgr Dobrzańskiego. Byłem w niej częstym klientem, a Ojciec jako lekarz miał w niej otwarty rachunek. Ku zdumieniu innych kupujących zabierałem nieraz z lady całą baterię pudełek i flaszek dla potrzeb praktyki Ojca. a także nieraz i dla domu (na recepcie „pro domo sua”), mówiłem dziękuję i wychodziłem nie podchodząc do kasy.
Z firmą Złotykamień wiąże się wspomnienie z końca lat 70-tych lub początku 80-tych. Spędzałem wówczas urlop w Paryżu. Mieszkałem w mieszkaniu mojej szwagierki, która była w tym czasie na urlopie w Warszawie. Był sierpień, miasto poza szlakami turystycznymi było pustawe, na wielu sklepach wisiały wywieszki „przerwa urlopowa”.
Którejś niedzieli wybrałem się na długi spacer po mieście. Trafiłem w rejon likwidowanych właśnie starych hal targowych. Rozbierano ostatnie domy, żeby stworzyć miejsce pod nowoczesną zabudowę. Nad wejściem do jednego ze sklepów, w takim częściowo już rozebranym domu, zobaczyłem szyld „Zlotykamien”. Przez brudną, zakurzoną szybę widać było resztki mebli sklepowych i kilku ludzi pakujących coś w kartonowe pudła.
Gapiłem się na to dobrą chwilę, zastanawiając się, czy firma ta może mieć coś wspólnego ze sklepem pana Złotykamień w naszym domu, gdy nagle wybiegł ze sklepu mężczyzna w wieku około 30 lat, o wyraźnie semickich rysach, i w mało uprzejmy sposób przekonywał mnie, że nie ma czemu tu się przyglądać i że najlepiej zrobię, jeżeli zaraz się stąd wyniosę.
Zaskoczony, przez chwilę milczałem, a następnie zacząłem mu tłumaczyć jaki był powód mego zatrzymania się przed tym właśnie nieczynnym sklepem. W pierwszej chwili usiłował mnie przekrzyczeć; nagle zamilkł i zaczął z uwagą słuchać mojego wyjaśnienia. Zmienił się nie do poznania. Powtarzał kilka razy. Tak ja wiem, że mieliśmy rodzinę w Warszawie i zgadza się, że handlowali oni futrami. Złapał mnie za rękę i siłą wciągnął do wnętrza sklepu krzycząc do krzątających się tam ludzi. Słuchajcie, on znał moich kuzynów w Warszawie. On ich znał!
Trudno mu było zrozumieć, że nie potrafię o nich nic konkretnego powiedzieć. Ich sklep mieścił się w tym samym domu, w którym mieszkałem z rodzicami. Nie pamiętałem jednak jak wyglądali jego właściciele; nie wiedziałem, czy sklep ten po kampanii wrześniowej został otwarty; wydawało mi się, że na krótko tak, ale nie byłem tego pewien. Później długo był zamknięty. Pewnego dnia zniknął szyld i widziałem jak do pustego wnętrza wprowadzano skromne meble wojennego sklepiku typu „mydło i powidło”.
Musiałem po kilka razy opowiadać o sklepie w Warszawie, o którym tak naprawdę nic nie wiedziałem. Pan Z. był niesłychanie serdeczny i gościnny, przepraszał wielokrotnie za swą pierwszą reakcję. Tłumaczył, że był bardzo zdenerwowany, likwidując sklep, który prowadziła jego rodzina od kilku pokoleń.
Pan Z działał w branży tekstylnej. Był niepocieszony, że w sklepie nie ma już żadnego towaru, gdyż koniecznie chciał mnie czymś obdarować. Zaprosił mnie do swego magazynu (podał mi adres pod Paryżem) za kilka dni, gdy skończy likwidować resztki starego sklepu.
Nie skorzystałem z zaproszenia. Czułem się bardzo głupio. Naprawdę niczego o tych ludziach nie umiałem powiedzieć. W sklepie ich nigdy nie byłem. Nie wiedziałem nawet czy przez szybę widywałem właścicieli, czy sprzedawców. Dwa całkowicie różne światy w jednym domu.
Na ulicy Miodowej w domach nr 7 i 5 nie było ciekawych dla mnie sklepów. Brama domu nr 7 miała po obu stronach kamienne występy (istnieją do dziś w odbudowanym budynku), a w każdym z nich po trzy okrągłe otwory, które niegdyś służyły podobno do zatykania płonących pochodni.
Dom nr 5 był domem przechodnim, można było wejść od ulicy Miodowej i wyjść na Senatorskiej, mniej więcej w połowie odcinka pomiędzy Miodową i Daniłowiczowską (Placem Teatralnym), omijając bardzo ruchliwy narożnik Miodowej i Senatorskiej.
Tyle zapamiętałem z mojej ulicy. Część jej od Kapucyńskiej do Długiej nie pozostawiła u mnie niemal żadnych śladów, ani wspomnień. Tak samo nie potrafię sobie przypomnieć, jak wyglądały, tak liczne na tej ulicy, sklepy z futrami. Prezentowały się na ogół niezbyt okazale, choć, jak twierdził mój Ojciec (chyba jednak trochę przesadzając), w każdym z nich było towaru za grube tysiace (przedwojennych) złotych.
Pamiętam tylko, że przed większością sklepów stał ekspedient lub ekspedientka i dosłownie siłą ciągnęli przechodniów do wnętrza. Znali oczywiście stałych mieszkańców i ich ta metoda łapania klientów nie dotyczyła. Pewnego razu, ekspedient, widocznie nowy, koniecznie usiłował zaciągnąć do sklepu moją Mamę zachwalając, że w sklepie na pewno jest towar przez nią poszukiwany. Mama szła na zakupy zupełnie innego rodzaju, odpowiedziała więc „wątpię”. „Jest, jest, świeże wątpie, jeszcze nie rozpakowane!” usłyszała w odpowiedzi. Powiedzonko to do końca istnienia naszego domu kursowało między nami.
Pamiętam, że wszystkie wystawy sklepowe zasłaniane były po godzinach handlowych dokładnie do siebie dopasowanymi i numerowanymi deskami, dociśniętymi następnie grubą stalową sztabą (albo i dwiema), zamkniętą na wielką kłódkę. Zamknięcie takie chroniło dość skutecznie przed wybiciem szyby wystawowej i rabunkiem sklepu. Stosowano je niemal na wszystkich ulicach – nawet najbardziej eleganckich.
Muszę tu jeszcze wspomnieć o kilku sklepach mieszczących się na sąsiednich ulicach, ale odwiedzanych, lub chociaż tylko oglądanych, tak często, że zasługują na wzmiankę.
Najlepiej zapamiętałem, ze zrozumiałych względów, lodziarnię włoską „Gelatteria Italiana”. Mieściła się przy ulicy Senatorskiej, na odcinku pomiędzy Miodową i Daniłowiczowską (Placem Teatralnym); mniej więcej w tym miejscu, gdzie dziś znajduje się tablica ku czci ofiar masowej publicznej egzekucji podczas okupacji.
Lodziarnia była otwarta tylko przez 5 – 6 miesięcy w roku. Prowadził ją autentyczny młody Włoch – przystojny, z wielką czarną czupryną. Lody miał znakomite i zawsze duży ruch w lokalu. Właściciel inkasował pieniądze w kasie. Za ladą i na zapleczu widać było kilka młodych dziewczyn, co roku innych, ale zawsze w tym samym typie: jasne blondynki „przy kości” o klasycznej wiejskiej urodzie typu „krew z mlekiem”. Jeżeli wierzyć plotkom, właściciel cenił sobie swą lodziarnię nie tylko z powodu sporego dochodu, jaki dawała, ale także obowiązkowych świadczeń rzeczowych zatrudnionego tam personelu.
Na drugim miejscu muszę wymienić sklep z zabawkami pana Brzozowskiego, mieszczący się na Krakowskim Przedmieściu – mniej więcej naprzeciw dzwonnicy kościoła Św. Anny (Bernardynów) Właściwsze byłoby określenie „sklepik”, gdyż lokal był niewielki. Ale za to wybór zabawek ! Żołnierze wszelkich możliwych armii i formacji, z blachy, ołowiu i kartonu, karabiny, szable, pasy i czapki, pistolety i rewolwery na korki i kapiszony, a także gry, układanki budownictwa, różne zestawy „małych elektryków, budowniczych i chemików” itd. Doprawdy trudno uwierzyć, jak to wszystko mogło się pomieścić w tak małym pomieszczeniu, którego część zajmowały ponadto – moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie – jakieś lalki, misie i tym podobne artykuły, które w tak wspaniałym sklepie nie powinny przecież zajmować miejsca.
Po tej samej stronie ulicy, bliżej Miodowej, znajdował się zakład fotograficzny pana Bietkowskiego, naszego “nadwornego” fotografa. Od kiedy sięgam pamięcią, zawsze zdjęcia do wszelkiego rodzaju dowodów i dokumentów, a także z różnych uroczystych okazji, cała nasza rodzina robiła w tym zakładzie. Dom ten został całkowicie zniszczony podczas Powstania. Po wojnie pan Bietkowski otworzył swój zakład na Nowym Świecie, naprzeciwko Kościoła Św. Krzyża. Robiłem tam zdjęcia do legitymacji uczelnianych, a także ślubne. Tradycji stało się zadość.
Wreszcie na rogu Miodowej (po stronie nieparzystej) i Krakowskiego Przedmieścia był sklep „Złoty Róg”, w którym było tyle dobrych rzeczy, że nie raz usłyszałem od zniecierpliwionej ekspedientki grzeczne pytanie „czy kawaler już się zdecydował?” Zdecydować się było bardzo trudno. Najczęściej, po wnikliwej analizie zalet i kosztów, wybór padał na cukierki zwane z racji swego kształtu – poduszeczkami. Były bardzo kolorowe, a wewnątrz wypełnione nadzieniem grylażowym. Za 50 groszy dostawało się naprawdę dużą torebkę tych łakoci.
Prawie naprzeciwko Złotego Rogu, po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia, pod filarami obok kościoła Św. Anny było kino. Pierwotnie nazywało się „Urania”. Następnie z nieznanych mi powodów zmieniło nazwę na „Los”. Pierwsze moje wizyty w Uranii związane były z porankami dla dzieci. Mama jednak przestrzegała twardo zasady, że do kina można iść jedynie wówczas, gdy pogoda wyklucza spacer. Bardzo w tym czasie martwiła mnie dobra pogoda gdy w Uranii był dobry program, to znaczy Pat i Pataszon lub zestaw kreskówek.
Następnie chodziłem na filmy „normalne”, ale jeszcze nieme. Urania miała doskonałego tapera (pianistę) i z przyjemnością słuchałem jego „kawałków” w czasie przerw, a następnie umiejętnie dobranego repertuaru do akcji na ekranie.
Sala kinowa mieściła się na pierwszym piętrze i była bardzo duża. Bilet normalny kosztował złotówkę i 9 groszy, a ulgowy 59 groszy. Kasa, choć bez entuzjazmu, wydawała grosz reszty.
Podczas oblężenia Warszawy nasz dom był pierwszym po nieparzystej stronie nie zniszczonym domem (pomijając wybite szyby i drobne uszkodzenia) od Krakowskiego Przedmieścia. Po stronie parzystej zostały zburzone i spalone wszystkie domy do ulicy Kapitulnej.
Nasz dom przestał istnieć Podczas Powstania 26 sierpnia 1944 roku, zbombardowany przez sztukasy, a następnie spalony. Zginęłą tam moja Matka, starsza Siostra i jej półtoraroczny synek.
M.B., Warszawa, Lipiec 2003
________________________________________
Skrytki
W stołowym pokoju, w kredensie, w głębi za ozdobnymi kryształowymi szklankami, stał srebrny kubeczek; niepozorny, o dość grubych ściankach, ozdobiony skromnym wzorkiem. Wyglądał na „dzieło” niezbyt biegłego wytwórcy. W kubeczku tym odkręcało się podwójne dno: między nimi mieściła się pieczęć Rządu Narodowego z czasów Powstania Styczniowego. Był to stalowy krążek o grubości ok. 4 i średnicy ok. 35 milimetrów, z głęboko wyrytym dużym orłem polskim oraz mniejszą pogonią litewską i archaniołem ruskim. Dookoła biegł napis “Rząd Narodowy”.
Była to rodzinna pamiątka Sobolewskich, bardzo przez Mamę ceniona. Zaszczyt oglądania pieczęci przysługiwał bardzo nielicznym i dostąpiło go tylko kilku moich kolegów, szczególnie lubianych przez Mamę.
Mama niezbyt chętnie wyjmowała kubek z kredensu. Zawsze sama, ostrożnie odkręcała denko i wyjmowała pieczęć, którą po obejrzeniu i starannym wytarciu z podobnym namaszczeniem następnie chowała.
Podobno za młodych lat Mamy pod pieczęcią znajdował się jakiś dokument, który wypełniał pustą przestrzeń i uniemożliwiał poruszanie się pieczęci. Dokument ten przepadł w okresie pierwszej wojny. Za mojej pamięci rolę wypełniacza spełniał krążek kartonu wycięty z pudełka do butów…
Nad stołem w pokoju jadalnym wisiała wielka, stara lampa naftowa, przerobiona na elektryczną. Miała abażur z lekko marszczonego bladożółtego materiału i mosiężną szeroką blaszaną obręcz pod abażurem. Pod obręczą wisiały krótkie sznury mlecznych paciorków, rozmieszczone tak gęsto, że tworzyły jakby dodatkowy dolny abażur. Prosty system, trzech ozdobnych mosiężnych łańcuchów, trzech kółek pod sufitem i przeciwwagi w postaci dość dużej kuli umożliwiał podnoszenie i opuszczanie lampy w zakresie około pół metra. Przeciwwaga wytłoczona z mosiężnej blachy składała się z dwóch części skręconych ze sobą. Wewnątrz znajdował się śrut ołowiany, taki jakiego używano w nabojach do dubeltówki przeznaczonych na zające.
Na początku okupacji śrut ten został wymieniony na podobny, może tylko nieco grubszy, ale odlany ze złota i bardzo starannie pokryty warstwą czarnego matowego lakieru. Ten ostatni zabieg okazał się zbyteczny, gdyż podczas kilku rewizji jakie odbyły się w okresie okupacji w naszym mieszkaniu, nikt nigdy nie zajrzał do wnętrza przeciwwagi.
Źródłem surowca dla nowego śrutu była stara, bardzo już zniszczona i pognieciona złota papierośnica, jakieś stare obrączki, uszkodzone broszki i kolczyki itp. ‘szmelc”. Nie wiem, ile ważył ten “skarb”, myślę, że sporo, gdyż lampa była dość ciężka i inaczej przeciwwaga nie spełniłaby swego zadania. Nie zostałem dopuszczony do tajemnicy podczas przygotowywania i chowania “skarbu”. Musiało to być zrobione bardzo sprawnie, gdyż w tym czasie trudno było przede mną ukryć cokolwiek w domu. O tajemnicy dowiedziałem się dopiero w połowie 1942 roku.
Drugi schowek, o zupełnie innym przeznaczeniu, znajdował się w WC. Istniał tam jeszcze przed pierwszą wojną. Nie wiem, czy został przygotowany przez dziadka Sobolewskiego, czy też urządził go jeszcze poprzedni lokator naszego mieszkania. Mieścił się pod samym sufitem – mieszkanie było bardzo wysokie: 12 stóp, czyli ok. 380 cm. Z sufitu wystawały fragmenty rur kanalizacyjnych i wodociągowych. Jedna z nich dawała się stosunkowo lekko odkręcać. Miała jednak “lewy” gwint i trzeba było nią kręcić w odwrotną stronę niż przy odkręcaniu „zwykłych” rur wodociągowych. Po odkręceniu odsłaniała głęboki schowek w rurze tkwiącej w suficie. Oczywiście rura ta nie miała żadnego połączenia ani z kanalizacją, ani z siecią wodociągową.
Ubikacja miała pod sufitem niewielkie okienko do łazienki. Jego matowa, i chyba nigdy w czasie okupacji nie myta szyba, przepuszczała tak niewiele światła, że nawet w najbardziej słoneczne dni w ubikacji było bardzo ciemno i zarysy rur pod sufitem były ledwo widoczne. Lampa elektryczna wisiała na dość długim sznurze i od góry była osłonięta blaszanym białym talerzykiem. Tak więc nawet po jej zapaleniu pod sufitem panował zawsze półmrok.
Schowek ten był bardzo kłopotliwy, gdyż umieszczenie drabiny w ciasnej ubikacji było zadaniem nie mniej trudnym niż wejście na nią i odkręcenie rury. Nadawał się do ewentualnego dłuższego przechowywania niezbyt dużych przedmiotów lub zwiniętych w rulon niezbyt grubych dokumentów.
Przed wojną Mama chowała w nim swoją biżuterię i papiery rodzinne, gdy wyjeżdżaliśmy wszyscy na wakacje i urlopy i mieszkanie pozostawało puste. Co tam było podczas okupacji – nie wiem. Mama nie mówiła, ja nie pytałem, nauczono mnie, że lepiej nie wiedzieć.
O robocie konspiracyjnej nigdy w domu nie rozmawialiśmy. Oczywiście rodzice orientowali się, że i ja i siostra byliśmy w coś zaangażowani, ale temat ten był tabu. W jakiejś konspiracyjnej działalności “medycznej” brał także udział Ojciec. Pojawiali się zupełnie „nie typowi” pacjenci. Przynoszono i wynoszono paczki lekarstw, środków opatrunkowych, podstawowych narzędzi lekarskich. Ponieważ nie dawało się tego ukryć przed domownikami, oficjalnie nazywało się, że to dawni koledzy Ojca wysiedleni przez okupanta z Pomorza czy Poznańskiego organizują tu swoje gabinety, a Ojciec i kilku znajomych lekarzy warszawskich trochę im w tym pomaga.
Wydawało mi się przez długi czas, że Mama nie była zaangażowana w żadną robotę konspiracyjną. Nie było nigdy tajemniczych wizyt, telefonów, nagłych wyjść z domu itp. Mama była zajęta wyłącznie kłopotami dnia codziennego, których w tym czasie nie brakowało.
Dopiero pod koniec 1943 lub może na początku 1944 roku, wróciwszy niespodziewanie wcześniej do domu, zastałem Mamę z trudem wyciągającą drabinę z ubikacji. Pomogłem przy tej operacji i pamiętam doskonale każde słowo, jakie przy tym padło: “Mamo, zupełnie zapomniałem o tej skrytce, przecież teraz może się ona nam doskonale przydać”. “Zapomnij jeszcze raz i to zupełnie”. Wiedziałem, że w takich sytuacjach nie należy więcej pytać, zwłaszcza Mamy. Podejrzewam, że w ubikacji musiała się znajdować tzw. “martwa skrzynka”, czyli miejsce dłuższego przechowywania dokumentów, obsługiwana przez osobę, która na co dzień nie była pozornie w nic zaangażowana.
W 1945 roku, po powrocie do Warszawy, poszedłem na ulicę Miodową, na ruiny naszego domu. Z mieszkania pozostały zaledwie ślady. Resztki ruin sięgały zaledwie pierwszego piętra; nasze mieszkanie było na drugim. Jedynie wypalone ściany łazienki i WC częściowo pozostały, ale nie było nad nimi stropu, a schowek był w suficie. Zresztą, jeżeli nawet zostały w nim jakieś dokumenty – choć raczej myślę, że podczas Powstania Mama je wyjęła – to i tak uległy spaleniu jak cały dom i ci co w nim zginęli.
M.B., Warszawa, Wrzesień 2003
________________________________________
Goście
Przez dom rodziców przewijało się sporo ludzi. Odbywały się przyjęcia; były też “fajfy”, brydże, kinderbale i zwyczajne wizyty z różnych okazji. Imieniny rodziców obchodzono bardzo uroczyście. Za moich wczesnych lat dziecinnych przychodziło z tej okazji nawet po kilkadziesiąt osób. Pamiętam, że do pomocy naszej gosposi przychodziły dwie, a podobno zdarzało się, że nawet trzy “wypożyczone” od rodziny na tę okazję.
Część gości przychodziła po południu, popijała kawę i zajadała różne znakomite słodkości w salonie. Inni przychodzili na kolację.
Kolacje bywały bardzo wystawne. Na stół wjeżdżały bażanty w piórach. Niestety nie brałem w nich udziału, byłem za mały. Pamiętam jednak doskonale gorączkowe przygotowania; kręciłem się po kuchni i w stołowym, byłem naprzemian to karcony za to, że przeszkadzam, to znów karmiony różnymi smakołykami podsuwanymi przez gosposię i jej pomocnice: “Niech też wie, że w domu są imieniny”. Pióra bażancie znakomicie przydawały się później w zabawie w Indian.
Do kolacji był także alkohol. W bardzo ograniczonej ilości, ale znakomitego gatunku: białe wina reńskie i czerwone francuskie oraz słynne wśród gości nalewki mego dziadka;
a przy deserach i czarnej kawie – likiery. Podawano je w kryształowych kieliszkach. Nie pamiętam, czy było też piwo, choć stałym gościem był dyrektor techniczny browaru Haberbuscha .
Po kolacji – zwłaszcza na imieninach Ojca – w salonie grano w brydża na dwa lub trzy stoliki. Rozkładane stoliki były kryte zielonym suknem, na którym zapisywano wyniki gry. Służyła do tego specjalna kreda prasowana w cienkie wałeczki. Zapis ścierano za pomocą specjalnych szczoteczek.
W wieku 12 – 14 lat bardzo lubiłem przyglądać się grze w karty, a ponieważ nie przeszkadzałem i nie odzywałem się, pozwalano mi na to. Pewnego razu Ojca odwołano od stolika do telefonu. Było już po licytacji i rozgrywali przeciwnicy. Oddał mi swoje karty i powiedział ze śmiechem “dokładaj do koloru, chyba potrafisz”.
Rozmowa telefoniczna Ojca przeciągała się. Rozdano ponownie karty. Zebrałem karty Ojca i uporządkowałem je; ktoś wyrwał się z licytacją, włączyłem się do niej i wypadło to zupełnie nieźle. Tak przynajmniej stwierdził Ojciec po powrocie do gry. Przy następnych okazjach coraz częściej zdarzało mi się zastępować Ojca w grze. Brydż pasjonował mnie coraz bardziej. W ostatnich dwóch latach przed wojną grywałem dość często z kolegami. Uchodziłem w tym towarzystwie za dobrego gracza. Mama była z tego bardzo niezadowolona, gdyż, jak twierdziła, uczniacy nie powinni grać w karty.
W okresie okupacji grywałem bardzo dużo, często przez całą noc. Wczesna godzina policyjna zmuszała nieraz do pozostawania na noc, a ponieważ nie u wszystkich znajomych i kolegów były warunki do przenocowania, graliśmy nieraz w karty do rana. W tym miejscu trzeba przypomnieć, że nie było wówczas telewizji, a posiadanie radioodbiornika było zabronione pod karą śmierci (obozu koncentracyjnego w “najlepszym” przypadku).
Grywałem w brydża jeszcze w pierwszych latach powojennych, choć niezbyt często i nie tak zapamiętale jak dawniej. Później karty wręcz mi obrzydły, gra mnie nudziła i w latach pięćdziesiątych przestałem grać zupełnie.
Przebieg gry był przeciętny. Po trzech robrach byłem nieznacznie wygrany. I wówczas okazało się, że moi partnerzy liczą nie “duże” lecz „małe” punkty, czyli stawka jest 100 razy większa. Mała wygrana okazała się (dla mnie) więc całkiem duża w złotówkach, ale lepiej nie myśleć co by było, gdybym przegrał. Na szczęście przyszli już koledzy, na których czekałem. Przeprosiłem i odszedłem od stolika nie ryzykując dalszej gry.
Podobno gra w karty, to był jeden ze sposobów werbowania współpracowników UB. Jednych zachęcano wysokimi wygranymi, inni przegrywali i proponowano im “odegranie się”. Na szczęście byłem zbyt zajęty studiami i pomocą w organizowaniu imprez motorowych, że nie miałem okazji do korzystania z klubowej działalności rozrywkowej.
Wielkie przyjęcia imieninowe i spotkania towarzyskie w domu rodziców w drugiej połowie lat trzydziestych stawały się coraz rzadsze i coraz mniej liczne. Znajomi i krewni powoli wykruszali się, bądź też stawali się coraz mniej ruchliwi. Nie bez znaczenia był też kryzys, którego skutki wyraźnie dawały się we znaki.
Zdarzało się nieraz, że w domu brakowało gotówki. Trudno oczywiście było mówić o biedzie. Była biżuteria Mamy, papiery wartościowe, dobre obrazy, ale bywały też przejściowe kłopoty z gotówką na bieżące wydatki.
W ostatnich latach przed wojną przyjęcia stawały się coraz rzadsze i coraz mniej liczne. Wreszcie, mimo, że sytuacja finansowa zdecydowanie ulegała poprawie, skończyły się zupełnie. Nie oznacza to, że nie bywali u nas goście, Rodzice prowadzili dom otwarty i przewijało się wielu ludzi, kolegów mojej siostry Danusi, później moich, ale nie były to już wielkie przyjęcia.
Lubiłem go i podziwiałem (historyczne nazwisko i to podobne z tej samej linii co Kozietulski spod Samossierry!). Nie potrafiłem jednak zmusić się do dłuższej z nim rozmowy, wychodzącej poza minimum wymagań dobrego wychowania i gościnności. Nie wiem gdzie mieszkał, z czego żył, jak sobie dawał radę. Pamiętam, że zawsze był bardzo starannie ubrany w tweedową marynarkę, dobrze zaprasowane spodnie, ładny krawat.
Janek przeżył okupację. Po wojnie – już jako dobrze starszy pan – ożenił się z panią, którą spotkałem chyba ze dwa razy w życiu u ciotki Rzewnickiej (siostry Mamy). Nie mogę przypomnieć sobie jej nazwiska. Wiem tylko, że było to jedno z tych “dobrych” nazwisk ziemiańskich (chyba Skarbek ?). Była nieco młodsza od Janka i stanowiła jego fizyczne przeciwieństwo. Miała dość niski, energiczny głos oraz równie energiczny sposób poruszania się.
Chyba pod koniec lat sześćdziesiątych znalazłem w gazecie nekrolog ich obojga. Jak się później dowiedziałem bardzo okrężną drogą, popełnili samobójstwo z nędzy; nie mieli z czego żyć. Mam wyrzuty sumienia, że się bliżej nie zainteresowałem nimi. Mama bardzo Janka lubiła.
Stałym gościem u nas bywał inżynier Stanisław Krupiński dyrektor techniczny browaru Haberbuscha w Warszawie. Bardzo go lubiłem, imponował mi jako człowiek znający się na maszynach i pozwalał się zanudzać na tematy techniczne. Przychodził z żoną; dzieci nie mieli. Ojciec mój znał go jeszcze z lat dziecinnych, gdyż jego ojciec był administratorem (czy też pełnił może jakąś inną funkcję) w jednym z folwarków należących do majątku dziadków – Morawicy.
Inżynier Krupiński znał także moją Mamę z czasów panieńskich. Podobno był w Mamie zakochany. Nie wiem, dlaczego dostał kosza. W każdym razie został prawdziwym przyjacielem domu. Oboje rodzice bardzo go lubili i cenili.
Do śmierci jego żony (umarła krótko przed wojną) często chodziliśmy do nich z wizytą. Mieszkali przy ulicy Żurawiej w pobliżu Marszałkowskiej, w oficynie, na parterze. Dom ten ocalał w Powstaniu i stoi do dziś.
Było tam wiele ciekawych – dla mnie – rzeczy do oglądania: cyrkle, suwak logarytmiczny, maszynka do liczenia, książki techniczne. Pani Krupińska robiła dobre ciasteczka i konfitury, przyjemnie grała na fortepianie.
Po śmierci żony zamieszkała u niego jego siostrzenica, która prowadziła mu gospodarstwo. Byliśmy tam jeszcze kilka razy, ale to nie był już ten sam pan Krupiński i nie ten sam dom. Podczas wojny, gdy zacząłem studia w szkole Wawelberga, dostałem od niego suwak logarytmiczny. Służył mi wiernie aż do Powstania.
Z siostrzenicą tą – nie pamiętam ani jej nazwiska, ani nawet imienia – widziałem się po wojnie jeden jedyny raz w Krakowie w 1945 lub 46 roku. Nie wiem, w jaki sposób mnie znalazła i przekazała adres. Wiem, że się z nią widziałem i że przy rozmowie nie było pana Krupińskiego. Albo gdzieś właśnie wyjechał, a może już nie żył. Niestety nie pamiętam.
Bywali u nas także krewni Mamy – Śliwińscy. Ojciec nie bardzo ich lubił, gdyż Artur Śliwiński był senatorem, co według Ojca niemal wykluczało, żeby był przyzwoitym człowiekiem. Słabo ich pamiętam, ale wydawało mi się, że byli po prostu “normalni”.
Ja natomiast szalenie lubiłem chodzić z wizytą do starej babci Śliwińskiej, która mieszkała przy ulicy Miedzianej. Babcia (cioteczna) była bardzo stara i miła, ale przede wszystkim w domu był wielki wyżeł “Szlem”, który kiedyś w swej młodości ściągnął ze stołu półmisek z pieczenią i na przypomnienie tego wybryku naprawdę się wstydził: podwijał ogon pod siebie i wciskał się w kąt za kanapę, skąd z trudem dawał się wyciągnąć.
Bywał u nas przyjaciel Ojca, sędzia (a może prokurator?) Stypułkowski. Był żonaty z Rosjanką poznaną podczas przymusowego pobytu w Rosji w okresie pierwszej wojny światowej. Chyba z tych czasów znali ich moi rodzice. Mieszkali na Żoliborzu w willi przy ulicy Felińskiego, róg Niegolewskiego (na dole jest obecnie apteka). Pan Stypułkowski podczas wojny znalazł się w Anglii i chyba po wojnie nie wrócił do Polski.
Wpadała do nas od czasu do czasu, zawsze niespodziewanie, kuzynka Mamy – Gralewska, mieszkająca na stałe w Łodzi. Mąż jej był zawodowym oficerem w stopniu chyba kapitana, co mnie szalenie imponowało. Mieli syna starszego znacznie ode mnie. Pamiętam, że skończył jakieś technikum i były problemy ze znalezieniem dla niego pracy. Dostał ją – chyba pomógł mu w tym mój Ojciec, który znał “całą Warszawę” – przy elektryfikacji warszawskiego węzła kolejowego. Zginął mi później zupełnie z oczu.
Stary Gralewski zmarł na rok czy dwa lata przed wojną.. Ciotka Gralewska przyjeżdżała do nas jeszcze wielokrotnie; chyba była raz podczas wojny. Nie wiem co się z nią później stało.
Pani Zofia
Co kilka miesięcy, zawsze niespodziewanie, zjawiała się u nas pani Zofia. Była to wychowawczyni mojej siostry w okresie pierwszej wojny światowej i chyba jeszcze pierwszych lat powojennych, a następnie opiekowała się mną do czwartego lub piątego roku życia. Była razem z moimi rodzicami podczas wojny w Rosji, razem przeżyli tam rewolucję i razem wrócili do Polski. Była bardzo zżyta z naszą rodziną, traktowana jak ktoś bardzo bliski.
Była to stara panna o bardzo miłej powierzchowności, inteligentna, oczytana, z “dobrej rodziny”. Niestety nie pamiętam jej nazwiska, gdyż w domu nie mówiło się o niej inaczej niż “pani Zofia”.
Pracowała zawsze w zamożnych domach jako wychowawczyni. Jej niespodziewane wizyty bardzo lubiłem. Zawsze mogłem liczyć na drobny upominek i łakocie. Wnosiła do naszego domu wiele ruchu, opowiadała pasjonujące historie. Jeżeli zastała Mamę przy domowej robocie, natychmiast pomagała sprzątać, szyć itd. Miała przy tym mnóstwo pomysłów, a wizyta jej kończyła się przestawianiem mebli, przewieszaniem obrazów, czy też całkowitą zmianą koncepcji swetra, który Mama właśnie robiła na drutach.
Nie wyobrażam sobie, aby tego rodzaju propozycje lub uwagi mógł ktokolwiek inny przedstawić Mamie. Pani Zofii wolno było wszystko. Po jej wyjściu Mama trochę podkpiwała z nadmiaru jej energii i fantazji, ale korzystała niemal zawsze z jej rad. Czasami tylko dla podtrzymania swego prestiżu twierdziła, że już od dawna miała taki zamiar, tylko nie mogła się zebrać do jego realizacji. Dobrze więc, że pani Zofia ją zdopingowała.
Jedna z wielu wizyt pani Zofii szczególnie utkwiła mi w pamięci z racji prezentu jaki od niej wówczas dostałem. Była to groszowa celuloidowa zabawka w postaci niedużego koła. Po dmuchnięciu w połączony z nim ustnik rozlegał się warkotliwy gwizd, a wewnątrz tego koła z dużą prędkością krążył maleńki celuloidowy samochodzik.
Żaden z moich rówieśników nie miał takiej zabawki. I nic dziwnego. Pochodziła z Konstantynopola. Pani Zofia była tam ze swymi aktualnymi chlebodawcami podczas wakacji. Turcja była w tym czasie krajem tak egzotycznym, że nikt z naszych bliższych i dalszych znajomych nigdy tam nie był – poza oczywiście stryjem Tadeuszem, enfant terrible naszej rodziny; ale to jest już całkiem inna historia.
Mniej więcej na dwa lata przed wojną pani Zofia złożyła nam kolejną niezapowiedzianą wizytę. Wyściskała mnie jak zwykle, ale od pierwszej chwili poczułem, że coś się zmieniło. Była niby taka sama jak zawsze, ale jednak inna. Po chwili do pokoju weszła Mama z Ojcem i pani Zofia uroczyście oświadczyła: Przed miesiącem wyszłam za mąż. Oniemieliśmy wszyscy, nikt nie mógł wyobrazić sobie jej w roli mężatki. Wydawało mi się wówczas, że była już starszą panią. Dziś oceniam, że miała wtedy niewiele ponad czterdziestkę.
Nie pamiętam, kim był jej wybrany, jak się nazywał i co robił. Nigdy zresztą go nam nie przedstawiła. Była jeszcze kilka razy u nas podczas okupacji. Zawsze sama, bez męża. Niby tak samo energiczna i serdeczna jak dawniej, a jednak trochę jakby obca. Przynajmniej wszystkim nam tak się wydawało.
Rzadko wpadała do nas kuzynka Mamy Niekraszowa. Mieszkała stale na prowincji – gdzieś na Wileńszczyźnie, mówiła z lekkim śpiewnym akcentem kresowym. Z urody i ubioru była klasyczną panią z kresowego dworku, ale czym się zajmowała – nie pamiętam. Przyjeżdżała do Warszawy zawsze w sprawach urzędowych. Niewiele mnie to wówczas interesowało. Wpadała do nas, aby “odetchnąć od tych okropnych biurokratów”. Lubiłem słuchać jej opowiadań o życiu na dalekiej prowincji. Były to pasjonujące i trochę dla mnie egzotyczne historie. Chyba była u nas jeszcze na początku okupacji. Nie jestem jednak tego pewien. Przewinęło się wówczas tyle różnych osób przez nasz dom.
Koleżanki Danusi
Z koleżanek mojej siostry Danuty (8 lat starszej ode mnie) najlepiej pamiętam Zosię Keilównę. Najlepiej dlatego, że była u nas częstym gościem, a także z powodu jej niezwykłego temperamentu.
Danusia chodziła do gimnazjum im. Marii Konopnickiej, które mieściło się przy ulicy Barbary. Było to jedno z lepszych państwowych gimnazjów żeńskich, choć nie tak ekskluzywne jak Królowej Jadwigi, lub prywatne – Wazównej.
Oprócz Zosi często bywała u nas Hanka (?) Klikunas, z pochodzenia Litwinka, mieszkająca niedaleko przy ulicy Piwnej w drugim lub trzecim domu od Placu Zamkowego; Irka Emmel o klasycznej urodzie Niemki, która zginęła tragicznie podczas okupacji. Rodzina jej była narodowości niemieckiej. Irka nie chciała zdradzić ani jednej, ani drugiej strony. Przychodziła do Danusi, żeby się wypłakać i prosić o radę. Pamiętam ją na początku okupacji kilkakrotnie wychodzącą od nas z zapuchniętymi od płaczu oczami. Wkrótce nagle przestała przychodzić. Jak się dużo później okazało, zastrzelił ją jej narzeczony, który okazał się SS-manem.
Pamiętam jeszcze nazwiska Sturm de Strem i Szokalska. Pierwsze chyba z racji jego niecodziennego brzmienia. Na początku lat 30-tych znałem niemal wszystkie nazwiska i imiona koleżanek Danusi. Nie wiele dotrwało w mej pamięci do dnia dzisiejszego. Danusia zdała maturę w 1933 roku. Piszę ten fragment wspomnień w 1994, czyli po 61 latach. Sam dziwię się, że tak wiele różnych szczegółów zdołałem zapamiętać.
Gimnazjum im. Konopnickiej – podobnie jak większość gimnazjów warszawskich – miało tzw. osiedle szkolne, czyli coś w rodzaju domu wczasowego, do którego w ciągu roku szkolnego wyjeżdżały kolejno wszystkie klasy na tygodniowe turnusy. Pół dnia poświęcone było na lekcje, codziennie innego przedmiotu; w drugiej połowie były zajęcia sportowe i rozrywki kulturalne. Osiedle to znajdowało się w okolicach Otwocka.
Rok czy dwa przed maturą Danusia po zakończeniu turnusu wróciła do Warszawy na piechotę, oczywiście z Zosią Keilówną – był to skutek zakładu. Mama była tym wyczynem zbulwersowana: panna z dobrego domu zrobiła spacer ponad 25 kilometrów tylko dlatego, że chodziło o zakład. Na pewno był to pomysł tej zwariowanej Zośki.
Zosia miała w naszym domu opinię wyrobioną i ugruntowaną, że ma zwariowane pomysły i że nigdy nie wiadomo co jej przyjdzie do głowy. Rodzice lubili ją jednak i uchodziły jej wybryki, które w przypadku kogo innego spowodowałyby absolutny zakaz przekraczania progu naszego domu.
W klasie maturalnej (a może było to rok wcześniej) turnus zakończył się programem kabaretowym, przygotowanym i wykonanym przez uczennice. Podobno był doskonały. Dowcipne i aktualne teksty do popularnych szlagierów zrobiły prawdziwą furorę. Nie jestem tego pewien, ale wydaje mi się, że przedstawienie to “na ogólne żądanie” zostało powtórzone w szkole dla rodziców i ciała pedagogicznego.
Ojciec mój miał doskonały głos (baryton) – w latach studenckich śpiewał w chórze uniwersytetu w Dorpacie, a później w Warszawie w “Lutni”. W przystępie dobrego humoru, gdy był sam w domu (albo zdawało mu się, że jest sam) lubił chodzić po mieszkaniu i śpiewać swe ulubione arie i pieśni. Pewnego dnia ze zdumieniem stwierdziłem, że śpiewa kuplety z kabaretu szkolnego Danusi. Pamiętam pierwsze słowa, śpiewane na melodię barcarolli:
“Pod oknem czeka biedny poeta
Czy się nie wzniesie żółta roleta”
Była to aluzja do autentycznej, romantycznej historii. Uczennice w osiedlu szkolnym były bardzo dokładnie pilnowane. Do jednej z nich przyjechał jej luby i uknuto cały spisek, aby mogła do niego wyjść. Umówionym sygnałem było podniesienie w oknie żółtej rolety.
Z innego tekstu śpiewanego na melodię szlagieru “Kiedy przymykam oczy widzę ciebie blisko” zapamiętałem dwie początkowe strofki:
“Kiedy przymykam oczy widzę dwóję blisko,
Kiedy przymykam oczy widzę ją o krok.
I jak klasówki nagłej z algebry zjawisko
Okropna dwójo palisz mój wzrok.
Kiedy przymykam oczy znów śnię o ćwiczeniu
I myślę, że profesor chociaż trójkę da;
Lecz gdy otwieram oczy koniec mym marzeniom.
Widzę w zeszycie niestety dwa.”
I jeszcze cztery pierwsze wiersze piosenki na melodię “Titina ach Titina…”
“Łacina ach łacina
To straszna jest godzina,
To męki są Tantala
Te wojny Hannibala.”
________________________________________
Awantura w teatrze
Działo się to w ostatnich dniach czerwca lub w pierwszych – lipca Ojciec zaproponował mi pójście wraz z nim do teatru kabaretowego “Cyrulik” przy ulicy Kredytowej. W owym czasie (rok 1939) uczeń w kabarecie, to była niemal zbrodnia. Ojciec stwierdził krótko, widząc zaskoczenie Mamy i nie mniejsze moje: “widziałem ten program, nie ma tam nic takiego, czego szesnastoletni licealista nie mógłby zobaczyć”.
Tu jestem winien wyjaśnienie. Ojciec mój był lekarzem także teatrów warszawskich. Nie wszyscy aktorzy byli wówczas ubezpieczeni i mogli korzystać z “kasy chorych”. Zorganizowali więc własną służbę zdrowia. Skaptowali do niej wielu znanych lekarzy, którzy udzielali im w razie potrzeby porady lekarskiej. Była to praca niemal honorowa, gdyż opłaty za porady były raczej symboliczne. Natomiast należało do dobrego tonu być lekarzem teatralnym.
Obowiązki lekarza teatralnego stawały się uciążliwe, gdy sztuka miała powodzenie, była długo grana i trzeba było na nią iść drugi, a niekiedy nawet trzeci raz. W takiej sytuacji Ojciec telefonował kolejno do swych kolegów, aż w końcu znajdował kogoś, kto jeszcze tego przedstawienia nie widział i miał właśnie czas i ochotę by je zobaczyć. Lekarz teatralny miał obowiązek zapewnić zastępstwo, gdy nie mógł (czy nie chciał) sam być obecny na dyżurze.
Tym razem próby znalezienia zastępstwa nie udały się. Koledzy Ojca albo już ten program widzieli, albo wyjechali na wakacje. Musiał więc Tata iść do Cyrulika po raz drugi na to samo przedstawienie. Mama nie mogła, czy może nie chciała, oglądać powtórnie tego samego przedstawienia, więc Ojciec zaproponował to mnie.
Wbiłem się w nowy (prezent za t.zw. „małą maturę”) garnitur z brązowej leszczkowskiej wełny, włożyłem białą koszulę, elegancki krawat i pojechaliśmy na Kredytową do Cyrulika. Pojechaliśmy oczywiście konną dorożką. Ojciec taksówki uznawał jedynie wówczas, gdy się spieszył, lub gdy była kiepska pogoda. Tego dnia wieczór był piękny i ciepły.
Lekarz miał obowiązek być w teatrze na 15 minut przed rozpoczęciem przedstawienia. Weszliśmy więc do prawie pustej sali. Pracownicy teatru kłaniali się memu Ojcu. Widać było, że znali go od dawna.
Sala zaczęła się zapełniać. Ojciec oczywiście spotkał znajomych i wdał się w rozmowę z nimi. Ja odkryłem interesujące fotografie na ścianach foyer i z zainteresowaniem zacząłem je oglądać. Zaraz jednak odezwał się dzwonek wzywający widzów na salę, za chwilę drugi ponaglający i zaczęło się przedstawienie. Wbrew obawom Mamy, program rzeczywiście nie zawierał “takich rzeczy”, których nie mógłby oglądać szesnastoletni licealista. Przeważała tematyka polityczna. Program był dopasowany do ogólnego nastroju. Tym nie mniej było kilka ładnych piosenek, zabawnych skeczy. Były też tańczące girlaski, ale znacznie mniej rozebrane niż na fotosach, które właśnie zacząłem oglądać przed przedstawieniem.
W czasie przerwy do mego Ojca podeszło kilku znajomych. Zostałem im przedstawiony. Rozmowa zupełnie mnie nie interesowała, więc grzecznie przeprosiłem towarzystwo i pod pretekstem, że muszę się napić lemoniady w bufecie, poszedłem dokończyć oglądanie fotosów. Po chwili usłyszałem znajomy głos “co ty tu robisz ?!” Był to dyrektor gimnazjum (i liceum) im. Czackiego – Sopoćko. Położył mi rękę na ramieniu, tak jakby aresztował dawno poszukiwanego przestępcę i zagrzmiał ponownie “gdzieś ty przyszedł ?”. W pierwszej chwili zbaraniałem, bo wszystkiego mogłem spodziewać się, ale nie dyrektora, który słynął z surowości i wojskowych manier – był zagorzałym legionistą.
Oprócz uroczystości szkolnych widywaliśmy go jedynie w sytuacjach, w których występował najczęściej w roli prokuratora i surowego sędziego jednocześnie. Po chwili ochłonąłem i spokojnie odpowiedziałem, że jestem tu z Ojcem.
“Łżesz, żaden przyzwoity ojciec nie przyprowadziłby tu swego nieletniego syna !”.
Okrzyk ten usłyszał nadchodzący właśnie mój Ojciec. Tata nie lubił legionistów. Nie był też zwolennikiem Piłsudskiego, choć go szanował; natomiast legionistów uważał z niewielkimi wyjątkami za karierowiczów. Ojciec tłumiąc wściekłość potwierdził, że jestem razem z nim i dodał, że widział już ten program i uważa, że nie ma powodów, dla których nie mógłbym go zobaczyć.
“Tu nie tylko o program chodzi, ale o miejsce, gdzie przebywa pański syn. Proszę go natychmiast stąd zabrać”.
“Syn zostanie do końca przedstawienia, bo ja mam tu dyżur lekarski i nie mogę wyjść, a o tej porze syn nie będzie sam wracać do domu; ponadto nie widzę powodu, żeby miał nie zobaczyć drugiej części przedstawienia. Moim zdaniem jest jeszcze lepsza od pierwszej”.
“W czasie wakacji kancelaria szkoły jest zamknięta. Proszę więc zgłosić się na początku roku szkolnego i odebrać papiery syna. Nie będę trzymać takiego ucznia w przyzwoitej państwowej szkole”.
W tym momencie rozległ się dzwonek na koniec przerwy. Usłyszałem: “wracamy na nasze miejsca, druga część jest doskonała, sam zaraz zobaczysz”. Program był rzeczywiście bardzo dobry, ale humor miałem już popsuty. Wcale nie miałem ochoty jeszcze raz zmieniać szkoły. Prawdopodobnie możliwe było zadziałanie “od góry” i wytłumaczenie dyrektorowi Sopoćko, żeby załagodził sprawę. Ale nie miałbym już lekkiego życia w jego szkole. Humor miałem więc zepsuty. Doszedłem też do wniosku, że Ojciec jednak słusznie nie lubi legionistów.
Problem rozwiązała wojna. Rok szkolny nie zaczął się na początku września; budynek szkoły przy ulicy Kapucyńskiej został podczas oblężenia Warszawy spalony. Przez krótki okres wznowienia nauki w szkołach średnich mieliśmy lekcje w budynku szkoły (której nazwy już nie pamiętam) przy ulicy Mazowieckiej,. Miałem wątpliwości czy mogę chodzić na lekcje, zostałem przecież “wylany”. Nikt się jednak takimi drobiazgami nie zajmował.
Po zamknięciu po kilkunastu dniach szkół średnich przez okupanta prawie natychmiast ruszyły t.zw. komplety, czyli tajne nauczanie w prywatnych mieszkaniach, w małych grupach uczniów. Mieszkałem bardzo blisko starej szkoły. Mieliśmy duże mieszkanie; pokoje były ogromne. Salon lub pokój stołowy zaczęły więc służyć jako sale szkolne.
Dyrektor Sopoćko nie uczył w naszej klasie. Któregoś jednak dnia zastępował chorego, czy nieobecnego, nauczyciela historii i przyszedł do nas na lekcję. Tak się złożyło, że drzwi otworzył mu Ojciec. Udał, że go nie poznaje i po wymianie umówionych haseł rozpoznawczych powiedział z poważną miną, że lekcja chyba nie będzie mogła się odbyć. “Dla czego, czy grozi nam tu jakieś niebezpieczeństwo ?” zaniepokoił się dyrektor.
“Chyba nie; nic podejrzanego nie zauważyłem. Ale wie pan, mego syna wyleli w czasie wakacji ze szkoły, będę więc musiał poszukać dla niego innych kompletów, no i im udostępnić mieszkanie.”
“Ależ panie doktorze, któżby zajmował się dziś takimi sprawami. Przepraszam jeżeli się uniosłem. W ogóle nie ma o czym mówić”
Lekcja historii odbyła się bez przeszkód. Stwierdziliśmy, że “straszny” Sopoćko w kameralnych warunkach jest całkiem sympatyczny i umie ciekawie i nieszablonowo wykładać.
Przy kolacji tego dnia rozmawialiśmy o nauce na kompletach; Mama przypomniała, że za czasów zaboru rosyjskiego historii i literatury polskiej też uczyła się na prywatnych kompletach i że nauka ta też była zakazana.
Ojciec podsumował krótko “ten Sopoćko, choć legionista, ale całkiem rozsądny człowiek”.
Nieraz później w przystępie dobrego humoru wypominał mi, że gdyby nie wojna, to nie wiadomo czy udałoby mi się skończyć szkołę.
MB
(fragmenty WSPOMNIEŃ Z OKRESU PRZEDWOJENNEGO, WOJENNEGO I PIERWSZYCH LAT POWOJENNYCH)