Pamiątka rodzinna – Polska – Wspomnienie “Zaduszki 1939”
Przypadek sprawił, że wracając w pierwszych dniach października 1939 roku z wojennej wędrówki do Warszawy, spotkałem mego kolegę gimnazjalnego i przyjaciela Olgierda Wilczewskiego, w rodzinie i wśród przyjaciół zwanego Dzidkiem. Jeszcze w lipcu byliśmy razem na udanej wycieczce rowerowej w górach Świętokrzyskich. Drugą część wakacji spędzaliśmy oddzielnie. W czasie działań wojennych wędrowaliśmy różnymi drogami.
Niespodziewane spotkanie w pobliżu Grójca w domu naszego młodszego kolegi Wojtka Grobickiegoi i dalsza wspólna wędrówka do Warszawy, a następnie przez zniszczone miasto ze śladami niedawnych walk, umocniły jeszcze naszą przyjaźń. Szczęśliwie zastaliśmy nasze rodziny w komplecie, mieszkania niezniszczone, nie licząc wybitych szyb.
Po powrocie niemal codziennie spotykaliśmy się z Dzidkiem, dyskutując nad przebiegiem kampanii wrześniowej, przewidując dalszy tok wojny. W tych niekończących się dyskusjach brał często udział nasz wspólny kolega Staszek Kłopotowski oraz przybyły z Poznańskiego jego kuzyn Zbyszek Madejczyk.
Chodziliśmy także do szpitala Ujazdowskiego, w którym leżeli ranni żołnierze. Nosiliśmy im jedzenie, drobne upominki, a niektórym także części cywilnych ubrań, jeżeli stan ich zdrowia pozwalał na „zniknięcie” ze szpitala. Podobnie postępowało bardzo wiele osób, a zwłaszcza młodzieży. Niemcy początkowo nie interesowali się ta działalnością i nie było z ich strony żadnej reakcji.
Ranni żołnierze „rewanżowali” się nam pierścionkami wykonanymi ze splecionego końskiego włosia. Pierścionki te miały kształt sygnetu, a „oczko” wykonane było z … rączek szczoteczek do zębów i przedstawiało białego orła na czerwonym polu.
Noszenie takiego pierścionka świadczyło o tym, że jego właściciel opiekuje się rannymi żołnierzami. Wśród młodzieży szkolnej i akademickiej tego rodzaju dowód zaangażowania był bardzo popularny. W naszym środowisku pierścionek taki wręcz „trzeba było nosić”. Bardzo prędko sytuacja jednak się zmieniła i pierścionek z końskiego włosia trzeba było zostawić w domu przed wyjściem na ulicę. Mógł ona bowiem być przyczyną różnych szykan,
a nawet aresztowania i wysyłki do obozu..
Podczas jednego z takich spotkań któryś z nas zauważył: „Przecież jutro są Zaduszki. Musimy koniecznie uczcić poległych w obronie Warszawy”. Ale jak to zrobić? Na ulicach placach i podwórkach jest wiele grobów. Nie ma mowy o złożeniu kwiatów na wszystkich, a jak wybrać ten jeden przez nas wyróżniony. Nie pamiętam, który z nas powiedział: „przecież to proste – złożymy kwiaty na Grobie Nieznanego Żołnierza!”.
Pomysł wydał nam się oczywisty. Podstawowe trudności widzieliśmy jedynie w zdobyciu kwiatów i przygotowaniu wstążki do wiązanki. Ja zobowiązałem się do kupna kwiatów. Pamiętałem, że w rejonie Starego Miasta (mieszkałem w tej dzielnicy) było wiele straganów
i przekupek sprzedających kwiaty.
Wywiązanie z przyjętego obowiązku okazało się jednak bardzo trudne. Dzień Zaduszny to zaledwie 4 tygodnie od kapitulacji Warszawy. W mieście brakowało dosłownie wszystkiego, świeżych grobów było wiele i wielu chętnych do położenia na nich kwiatów. A ponadto pozostało nam bardzo niewiele czasu.
Zdeptałem dosłownie całą Starówkę. Sprawa wyglądała beznadziejnie. Nie było żadnych kwiatów, a nie tylko biało-czerwonych. Wreszcie jedna z przekupek, koło której przechodziłem już kilka razy, widząc moje zaaferowanie i zrozpaczoną minę, zaczęła mnie wypytywać, dla kogo mają być te kwiaty. Gdy jej odpowiedziałem, kazała mi chyba ze trzy razy powtórzyć, że naprawdę dla Nieznanego Żołnierza. Podeszła do sąsiedniego straganu, pogadała z drugą, przywołały jeszcze ze dwie. Odbyła się dość ożywiona dyskusja, w której kilkakrotnie wskazywała na mnie. Wreszcie wróciła, zażądała ode mnie słowa honoru, że to dla Nieznanego Żołnierza i powiedziała: „Niech kawaler jutro przyjdzie koło południa; o kwiaty dziś ciężko, ale postaramy się; może to trochę kosztować”.
Jutro – to już Zaduszki. Jeżeli obietnica nie zostanie dotrzymana, lub nie zdążę zdobyć więcej pieniędzy, to jak pokaże się kolegom?
Nazajutrz, zgodnie z umową, biało-czerwone goździki ,owinięte w gruby papier pakowy czekały na mnie na straganie. Gdy wyciągałem z kieszeni z trudem zdobyte pieniądze, bojąc się czy ich aby wystarczy, usłyszałem „niech kawaler to schowa; my dajemy kwiaty – kawaler je złoży”.
Dumny ze zdobycia pięknych kwiatów, ale i wzruszony postawą handlarki, przyniosłem je na umówione spotkanie z kolegami. Do wiązanki dołączyliśmy biało–czerwoną – niestety dość wąską – wstążkę z ręcznie wykonanym napisem „Bohaterskim obrońcom tej, co nie zginęła”. W środku szarfy umieściliśmy haftowanego srebrna nicią na czarnym tle orzełka z czapki broni pancernej (płk Wilczewskiego, szefa sztabu gen. Thommé – stryja Dzidka).
Dopiero po przygotowaniu wiązanki uświadomiliśmy sobie, że podstawowe problemy są jeszcze przed nami, a zamierzone przedsięwzięcie należy do gatunku „wariackich”. Przed Grobem Nieznanego Żołnierza nie było wprawdzie żadnego posterunku, ale w przylegającym do kolumnady Grobu budynku Sztabu Generalnego urzędował Wehrmacht. Do budynku wchodzili i wychodzili umundurowani Niemcy, którym salutowali stojący przed wejściem wartownicy.
Nie pamiętam, czy Ogród Saski był już przeznaczony „Nur für Deutsche”, czy tez był zamknięty z innego powodu. W każdym razie dostęp do Grobu Nieznanego Żolnierza mieliśmy tylko od strony placu Piłsudskiego. Trochę późno zdaliśmy sobie sprawę z „technicznych” trudności naszego przedsięwzięcia., ale nikt z nas nie mógł się zdobyć na propozycję jego zaniechania.
Po południu, gdy już zaczynało się robić szaro, podeszliśmy całą czwórką do kolumnady, położyliśmy wiązankę, rozwinęliśmy biało-czerwoną wstążkę, chwile postaliśmy i spokojnie odeszliśmy, przez nikogo nie niepokojeni.
Wartownicy, stojący przed wejściami do obu skrzydeł budynku obok kolumnady, wyraźnie przyglądali się nam, ale nie reagowali. Widocznie nie mieli rozkazu.
W uściśleniu – po latach – szczegółów pomógł mi Zbyszek. Przypomniał mi też, że jeszcze w końcu 1940 roku widział naszą zeschniętą wiązankę na Grobie Nieznanego Żołnierza. Rozpoznał ją po szarfie; brudnej, zmiętej i bardzo wąskiej. Chyba dzięki temu, że była taka wąska i niepozorna, nie zwróciła uwagi Niemców, podobnie jak mały orzełek na czarnym tle.
Tylko Ja i Zbyszek Madejczyk z całej czwórki przeżyliśmy wojnę. Dzidek Wilczewski wpadł w łapance ulicznej i został rozstrzelany w końcu 1943 roku. Staszek Kłopotowski, aresztowany po, wsypie konspiracyjnej w 1944 roku, zginął w Gross-Rosen. Zbyszek stracił w Powstaniu nogę. Zmarł niespodziewanie kilka dni przed opublikowaniem tego wspomnienia w „Życiu Warszawy” dn. 2 listopada 1993 roku. Autor tych wspomnień został ranny ostatniego dnia Powstania na Żoliborzu.
Warszawa, 25 październik 2003 r. Maciej Bernhardt