Niezapomniana Wyprawa do Azji rok 1975 Eliana, Tadeusz i Wojciech
Niezapomniana 11-tygodniowa podróż z Przyjaciółmi Elianą Kamińską i Wojtkiem “Pinem” Przepiórkiewiczem jesienią (wrzesień-grudzień) 1975 roku do Afganistanu, Pakistanu, Indii, Nepalu i Sri Lanki.
Wspomina: Tadeusz Sokołowski, Warszawa, Polska
—
Wybrane miejsca w trakcie tej wcale nie krótkiej, frapującej podróży: Duszanbe-Termez-Mazar-Kabul-Lahore-Amritsar-Delhi-Kathmandu-Khajuraho-Madurai-Rameshwaram-Colombo-Hikkaduwa-Kandy-Jaffna-Tiruchirapalli-Bombaj-Pushkar-Ajmer-Chittorgarh-Delhi-Kabul-Mazar-Termez.
—
Afganistan kojarzył mi się zawsze z historią legendarnego Jedwabnego Szlaku. Od Persów do Greków, przez okres buddyzmu w czasach kuszańskiego władcy Kaniszki, a w końcu kolejne państwa muzułmańskie.
W 1973 roku Mohammad Daud dokonał przy poparciu armii zamachu stanu, obalając monarchię i proklamując republikę. W 1978 roku reżim Dauda usunięty został w drodze lewicowego puczu. Do władzy dochodzą kolejne rządy komunistyczne: N. M. Tarakiego, H. Amina i B. Karmala. W grudniu 1979 roku następuje sowiecka interwencja wojskowa. Ja w okresie 1975-76 szczęśliwie trafiłem na czasy względnego spokoju.
Konglomerat narodów, plemion, języków i dialektów. Najliczniejszą grupą etniczną są klanowo-plemienni Pasztunowie, czyli właściwi Afgańczycy (42%). Jedną czwartą ludności kraju stanowią utożsamiani z Persami Tadżycy. Górzyste wnętrze kraju zamieszkują szyiccy Hazarowie (8,5%). Turkojęzyczni Uzbecy stanowią 8% ludności kraju.
Moje walory dewizowe zaczynającej się na dobre Wielkiej Podróży: czeki American Express o nominałach 10, 20, 50 i 100 dolarów oraz pięćset dolarów w gotówce. Najistotniejszymi wydatkami będą: noclegi, transport i wyżywienie.
W drugą podróż do Azji wyruszyłem 5 sierpnia 1976 roku. Wyjazd we trójkę, z Wojtkiem i Elianą, z warszawskiego Dworca Centralnego o godzinie 14:27 pociągiem do Moskwy. Przyjazd na Dworzec Białoruski następnego dnia o godzinie 10:15.
7 sierpnia. O czwartej rano wylot do Duszanbe, stolicy Tadżyckiej SRR. Nocleg w hotelu Duszanbe za dwa ruble! O godzinie 21:05 nocnym pociągiem do Termezu w Uzbeckiej SRR).
Przyjazd 8 sierpnia o szóstej rano. Miasto uchodzi za biegun gorąca całego Sojuza. Autobusem do skromnego nadrzecznego portu. Podobnie jak poprzedniego roku niewielkim parowcem “Pierow” za cztery ruble przez Amu-Darię. Po godzinie jesteśmy po stronie afgańskiej.
W 1973 roku Mohammad Daud dokonał przy poparciu armii zamachu stanu, obalając monarchię i proklamując republikę. W 1978 roku reżim Dauda usunięty został w drodze lewicowego puczu. Do władzy dochodzą kolejne rządy komunistyczne: N. M. Tarakiego, H. Amina i B. Karmala. W grudniu 1979 roku następuje sowiecka interwencja wojskowa. Ja w okresie 1975-76 szczęśliwie trafiłem na czasy względnego spokoju.
Konglomerat narodów, plemion, języków i dialektów. Najliczniejszą grupą etniczną są klanowo-plemienni Pasztunowie, czyli właściwi Afgańczycy (42%). Jedną czwartą ludności kraju stanowią utożsamiani z Persami Tadżycy. Górzyste wnętrze kraju zamieszkują szyiccy Hazarowie (8,5%). Turkojęzyczni Uzbecy stanowią 8% ludności kraju.
Moje walory dewizowe zaczynającej się na dobre Wielkiej Podróży: czeki American Express o nominałach 10, 20, 50 i 100 dolarów oraz pięćset dolarów w gotówce. Najistotniejszymi wydatkami będą: noclegi, transport i wyżywienie.
W drugą podróż do Azji wyruszyłem 5 sierpnia 1976 roku. Wyjazd we trójkę, z Wojtkiem i Elianą, z warszawskiego Dworca Centralnego o godzinie 14:27 pociągiem do Moskwy. Przyjazd na Dworzec Białoruski następnego dnia o godzinie 10:15.
7 sierpnia. O czwartej rano wylot do Duszanbe, stolicy Tadżyckiej SRR. Nocleg w hotelu Duszanbe za dwa ruble! O godzinie 21:05 nocnym pociągiem do Termezu w Uzbeckiej SRR).
Przyjazd 8 sierpnia o szóstej rano. Miasto uchodzi za biegun gorąca całego Sojuza. Autobusem do skromnego nadrzecznego portu. Podobnie jak poprzedniego roku niewielkim parowcem “Pierow” za cztery ruble przez Amu-Darię. Po godzinie jesteśmy po stronie afgańskiej.
Przystań rzeczna Hajratan nad piaszczysto-gliniastym brzegiem rzeki wita nas półpustynnym otoczeniem. Gorąco jak w piecu, z pewnością powyżej 40 stopni. Udaje się dość szybko przygadać jakiegoś kierowcę i za dolara od osoby pędzimy żwirową, wyboistą drogą na południe. Czujemy między zębami piaskowy pył. Po chyba dwóch godzinach przez pustynię na otwartej pace ruskiej ciężarówki, obsypani piaskiem, docieramy do Mazar-i Szarif. To czwarte pod względem liczby ludności miasto kraju, położone na płaskim stepie. Słynie głównie z wyrobu dywanów i hodowli karakułów.
Wielką atrakcją jest zespół budowli Hazrat Ali („Szlachetna Świątynia”) ze wspaniałym błękitnym meczetem, madrasą, minaretami oraz mauzoleum. W tym miejscu ma się znajdować domniemany grobowiec Alego, zięcia Mahometa. Jest celem szyickich pielgrzymek. Turkusowe kopuły mienią się w słońcu. W oczy rzucają się tradycyjne stroje szalwar kamiz, obszerne szarawary ściągane u pasa, długie wypuszczane na wierzch koszule, czasem bawełniany chałat. Mężczyźni na ogół brodaci z turbanami na głowach. Domy przeważnie planie prostokąta. Z gliny lub z wysuszonych na słońcu cegieł. Trudno dostępne w tym regionie drewno wykorzystywane jest jedynie do budowy okien, drzwi i niezbędnego obelkowania. Płaskie dachy służą jako tarasy, a w lecie wobec nieznośnych upałów dodatkowo jako sypialnie. Okna i drzwi wychodzą na wewnętrzne podwórza.
Życie płynie tu niespiesznie. Wokół czuje się zapachy wschodnich przypraw i smażonej oliwy. Rozklekotane mikrobusiki pełne nieznośnego pyłu. Wciąż mam w uszach okrzyk sygnalizujący każdorazowo odjazd: burubahair czy może brobahair !!!
W Mazar-i Szarif, Balch czy Taszkurganie, wszędzie panuje zwyczaj wspólnego picia herbaty w czajchanach czyli tutejszych herbaciarniach. Siedzą w nich wyłącznie mężczyźni, wszyscy z obowiązkowo podwiniętymi nogami. U nas by się powiedziało – po turecku. Zawsze jest wybór między czarną i zieloną herbatą. Nie ma stołów, ani krzeseł. Różnobarwne turbany niedbale owinięte wokół głowy. Kobiety mało widoczne. Jeśli już, to przemykają szybko i bezszelestnie w swoich niebieskich bądź czarnych burkach. Z całkowicie zasłoniętymi twarzami.
Kraj jest mozaiką pod względem etnicznym i językowym. Oficjalnymi językami państwowymi są dari czyli perski dialekt farsi i paszto (zwany również afgańskim). Spore znaczenie mają języki grupy tureckiej: uzbecki i turkmeński. Szybko uczymy się przydatnych liczebników od jednego do dziesięciu: jek, do, se, czor, pańdż, szasz, haft, haszt, na, da. A także innych ważnych na co dzień wyrażeń, jak: salem aleikum (dzień dobry), hoda hafiz (do widzenia), teszakur (dziękuję), befarmoid (proszę), brobahair (odjazd), sefarbyhtai (szczęśliwej podróży), hudo nahgodor (bóg z tobą), hubast (dobrze).
Akram, znajomy Wojtka z poprzedniego roku, zaprasza nas do swojego rodzinnego domostwa z wysuszonej gliny z dala od centrum miasta. Od strony ulicy dom jest otoczony wysokim murem. Pełna izolacja od świata zewnętrznego. Wejście stanowi spora, dwuskrzydłowa brama. Przez podwórze i ogródek przepływa strumyk. Domostwo stanowi oazę dla trzypokoleniowej rodziny. Żona Akrama odkrywa swobodnie twarz; daje się z nią w miarę swobodnie nawiązać kontakt. Twierdzi za pośrednictwem mówiącego trochę po angielsku męża, że w przestrzeni publicznej nie byłoby to możliwe. Spotkałoby się co najmniej z potępieniem, a w najgorszym przypadku nawet ukamienowaniem.
9 sierpnia. Wymiana dolarów w banku, za “zielonego” dają 46 afghani. Będziemy je dalej nazywać “afsy”.
10 sierpnia. Wypad do Taszkurgan (obecnie Cholm).
11 sierpnia. Dzień spędzamy z Akramem w Balch, ongiś stolicy starożytnej Baktrii. Podziwiamy częściowo zrujnowany Zielony Meczet.
12 sierpnia. Ośmiogodzinna podróż rozklekotanym autobusem (430 km) za 100 afsów przez słynny tunel Salang, Pul-e Chumri i Czarikar do Kabulu. Projekt położonego na wysokości 3360 metrów n.p.m. tunelu zrealizowany został przez wielkiego sąsiada z północy. Otwarcie miało miejsce w 1964 roku. Do 1973 roku miał opinię najdłuższego tunelu drogowego na świecie (2700 metrów).
W Kabulu zatrzymujemy się w hoteliku Jam w centralnej dzielnicy Szar-e Nau w pobliżu najbardziej popularnej wśród europejskich backpackersów Chicken Street. Zostajemy tu przez cztery dni.
To właśnie tutaj w Kabulu włączamy się w owiany już legendą początków lat siedemdziesiątych Hippie Trail. Wędrują nim overlandem z Europy przez Turcję i cesarski jeszcze wtedy Iran ku magicznemu Wschodowi zwariowani
backpackersi z Europy Zachodniej: Anglicy, Niemcy, Holendrzy i cała chmara innych, w tym też nawet Amerykanie. Panuje wciąż jeszcze zupełna swoboda w zakresie użycia marihuany i haszyszu.
16 sierpnia. Wyjazd mikrobusem z Kabulu. Przez Czarikar po ośmiu godzinach męczącej drogi (240 km) niewielkim autobusikiem docieramy przez przełęcz Szibar (3000 m) do położonego na wysokości 2500 metrów Bamianu. W Bamianie hotelik Mustafa po 30 afsów od osoby.
Osada liczy sobie zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, głównie szyickich Hazarów. Zespół skalnych świątyń buddyjskich. Prawdopodobnie w VI wieku buddyjscy mnisi wykuli w niszach dwa ogromne posągi stojącego Buddy o wysokości 55 i 38 metrów. Te dwie monumentalne figury stanowiły centralny punkt wielkiego kompleksu. Większy z posągów był początkowo podobno pomalowany na czerwono, a sąsiedni miał być koloru niebieskiego. Uchroniły się one przed hordami Czyngis-chana i zakusami perskiego władcy Nadir Szacha. Nie udało się im jednak przetrwać w całości w marcu 2001 roku, kiedy to zostały nieodwracalnie zniszczone przez zbrodniczych talibów.
17 sierpnia. Trzygodzinny przejazd samochodem spotkanych przypadkowo Niemców. Po 75 km docieramy siwi od unoszącego się wszędzie pustynnego pyłu do Band e-Amir. Sześć zapierających dech szafirowych jezior położonych wobec siebie piętrowo na wysokości 2880-3030 metrów. Rozciągają się na długości 10 kilometrów. Jeziora przedzielone są naturalnymi trawertynowymi groblami. Dodatkową atrakcję stanowią liczne wodospady. Dopiero w 2009 roku utworzono tu pierwszy w kraju park narodowy.
18 sierpnia. Godzinami wędruję wokół jezior z równie zafascynowaną widokami Jacqueline. Hotelik Kuchi za 30 afsów, herbata 5 afsów, pilaw 30 afsów, ryż 20 afsów.
19 sierpnia. Po raz pierwszy w życiu konno. I to w jakiej scenerii. Za dwie godziny w czymś przypominającym siodło płacę miejscowemu Hazarowi sto afsów. Po południu ponad dwugodzinny powrót mikrobusem (50 afsów) do Bamianu. Nocleg na powycieranych dywanach w skromniutkim Friendly Hotel za 10 afsów. Wieczorem podziwiamy tańce afgańskie.
20 sierpnia. Skoro świt wyjazd do Kabulu. Podróż trwa pięć i pół godziny, a koszt 100 afsów. Zatrzymujemy się u gościnnych polskich orientalistów Jadwigi i Bohdana w dzielnicy Kart-e Czar.
21 sierpnia. Wymiana dolarów na bazarze na rupie indyjskie (uzyskany po twardych negocjacjach kurs 9,64) i rupie pakistańskie (kurs 11,00).
22 sierpnia. Rano wyjazd autobusem z dzielnicy Szar-e Nau w Kabulu (100 afsów). Jedziemy meandrującą wąską, ale jakoś tam wyasfaltowaną drogą wzdłuż skalistego, głęboko wciętego kanionu rzeki Kabul. Mijamy Sarobi i Dżalalabad (170 km). Wreszcie niemiłosiernie umęczeni dojeżdżamy do zakurzonego posterunku granicznego w Torkham. Jesteśmy 240 km od Kabulu. Nie widać żadnych innych Europejczyków. Po dość wnikliwej kontroli przechodzimy piechotą przez linię granicy. Hoda hafiz Afghanistan ! Afganistanie do widzenia!
Po drugiej stronie możemy znowu wskoczyć do naszego autobusu, który dowiezie nas do pakistańskiego, bardzo pasztuńskiego Peszawaru. Good day, Pakistan!
Pakistan (tranzyt 3 dni). Posterunek graniczny w Torkham stanowi początek legendarnej rozległej przełęczy Chajber. To szerokie na 50 kilometrów obniżenie Hindukuszu wykorzystywały przed wiekami karawany handlowe oraz najróżniejsze armie, w tym między innymi Aleksandra Macedońskiego i Timura Chromego. Mężczyźni uzbrojeni w strzelby rodem z czasów pierwszej wojny
światowej. Krążą po wypełnionej pyłem wyboistej drodze w obie strony pordzewiałymi furgonetkami, dumnie prezentując różnorodne turbany. Wyglądają zdecydowanie na strażników tego od niemal zawsze strategicznego rejonu, na który władze Pakistanu nie mają chyba żadnego istotniejszego wpływu. Zdecydowanie wzbudzają respekt. Kobiety nie uświadczysz.
W milionowym Peszawarze udaje się bez zbytniej straty czasu przesiąść na inny dość wątpliwej jakości pojazd w kierunku Rawalpindi (4 godziny za 6,85 rupii pakistańskich). Nocleg po 13 rupii na głowę, hotelik Warsia, gdyż nie było ani czasu, ani chęci szukania czegoś cenowo korzystniejszego. Napoje po 1,50 rupii.
Na mijanych furgonetkach widać wielu brodatych mężczyzn ze staromodnymi strzelbami w rękach. Miny mają poważne. Przed wieczorem docieramy do pakistańskiego Peszawaru. Szybka przesiadka do kolejnego autobusu do Rawalpindi. Cztery godziny jazdy. Nocleg w hotelu Warsia (13 rupii na głowę).
23 sierpnia. Po południu sześć godzin autobusem za pięć rupii do Lahaur (5,50 rupii), stolicy pakistańskiego Pendżabu czyli Pięciorzecza. Nocleg w hoteliku Suhail (5 rupii). To wielomilionowe, pełne orientalnego zgiełku miasto, stanowi niezaprzeczalnie główny ośrodek kulturalny kraju. Znany ośrodek rzemiosła. Gęsto zabudowane stare centrum z pozostałościami dawnych murów obronnych i licznymi bramami wjazdowymi. Fort i pałace, meczety, grobowce muzułmańskie. Drugie pod względem ludności miasto kraju. Swoje czasy wielkiej chwały przeżywało za mogolskich władców w okresie od XVI do XVIII wieku. Szczególnie piękną budowlą jest imponujący Wielki Meczet, uchodzący za największy na świecie. Pierwsze zetknięcie z bhang, na razie pasywnie.
24 sierpnia. Oglądamy imponujący ogromny meczet Badshahi (Cesarski Meczet). Podobno największy na świecie. Rozklekotaną taksówką we trójkę za 22 rupie do granicy w Wagah. Jesteśmy około czwartej po południu. Okazuje się jednak za późno na przekroczenie granicy. Musimy czekać do następnego dnia. Na nasze pytanie o toaletę bosonogi celnik z uśmiechem odpowiada: the toilet in the open area. Stosuję się więc bez wahania do usłyszanej sugestii. Nocujemy za darmo w budynku pakistańskiego urzędu celnego. Nazajutrz na przejściu Wagah-Attari czekają nas długotrwałe formalności graniczne. Taksówką do Amritsaru (20 rupii na troje). Jesteśmy w Indiach.
Do szumnie nazwanego portem nad leniwie płynącą przez pustynię rzeką Amu-daria dowiózł nas trochę rozklekotany autobus oznaczony numerem 1. Przed oczyma stanął mi niewielki stateczek, przycumowany do gliniastego nabrzeża. Jego nazwa nie była dla nas zaskoczeniem. Otóż był to znany mi z zeszłego roku parochodczik, noszący imię jakiegoś zapewne dosyć znanego rosyjskiego obywatela, Pierowa. Przypominam sobie z jakiejś literatury, że był sobie taki
Kolejne rządy komunistyczne: N. M. Taraki (układ z ZSRR), H. Amin, B. Karmal, sowiecka interwencja wojskowa w 1979 r. Trafiliśmy szczęśliwie na okres względnego spokoju (1975-76).
Serce Azji na skrzyżowaniu kultur i dawnych szlaków handlowych. Graniczy z sześcioma krajami: Pakistanem, Tadżykistanem, Iranem, Turkmenistanem, Uzbekistanem i Chinami. Nigdy niepodbity z wyjątkiem inwazji wojsk Czyngis-Chana w XIII wieku. Dwa języki urzędowe dari (afgańska odmiana perskiego) i paszto. Szczególnie związane południową odnogą Jedwabnego Szlaku były m. in. Balch (mówi się, że to miasto należy do najstarszych na tej drodze), Kabul i Bamian. Niesamowita mozaika narodów, plemion, języków i dialektów. Pierwszy spis powszechny dopiero w 1979 roku. Do tego czasu posługiwano się jedynie szacunkami. Znaczny udział ludności koczowniczej lub półkoczowniczej. Najliczniejszą grupą etniczną są klanowo-plemienni Pasztunowie czyli właściwi Afgańczycy (42%). Jedną czwartą ludności kraju stanowią utożsamiani z Persami Tadżycy. Górzyste wnętrze kraju zamieszkują szyiccy Hazarowie (8,5%). 8% stanowią wywodzący się podobno z syberyjskich koczowników turkojęzyczni Uzbecy. Kraj ten od pierwszego wejrzenia sprawiał wrażenie jakby żywcem wyjętego z baśni tysiąca i jednej nocy, nie sprawiając zupełnie wrażenia obszaru podwyższonego ryzyka.
Przystań rzeczna Hajratan wita nas półpustynnym otoczeniem, a gorąco jest jak w piecu martenowskim. Udaje się dość szybko przygadać jakiegoś kierowcę i za dolara od głowy pędzimy na złamanie karku żwirową, wyboistą drogą na południe. Natychmiast czujemy między zębami piaskowy pył.
Po dwóch godzinach, całkowicie obsypani piaskiem docieramy do stolicy tutejszej prowincji, Mazar-i Sharif. To czwarte pod względem ludności miasto kraju położone jest na zupełnie płaskim stepie. Słynie przede wszystkim z wyrobu dywanów i hodowli karakułów Główną jego atrakcją jest jednak bezdyskusyjnie zespół budowli Hazrat Ali („szlachetna świątynia”) ze wspaniałym błękitnym meczetem, madrasą, minaretami oraz mauzoleum. Znajduje się tam domniemany grobowiec Alego, zięcia Mahometa, będący celem szyickich pielgrzymek. Przepiękne turkusowe kopuły zespołu świątynnego mienią się w słońcu. Wokoło – podobnie jak w zeszłym roku – królują setki bielutkich, szlachetnych gołębi. W oczy rzucają się tradycyjne stroje szalwar kamiz, obszerne szarawary ściągane u pasa, długie, wypuszczane na wierzch koszule, czasem bawełniany chałat. Mężczyźni brodaci, z niedbale zawiązanymi na głowach turbanami. Rzadko przemykające się szczelnie zakryte na ogół czarnymi względnie niebieskimi burkami postaci kobiet.
Do swojego rodzinnego domu – glinianej twierdzy z dala od centrum miasta zaprasza zaprzyjaźniony z poprzedniego roku sympatyczny Akram. Domy przeważnie zbudowane na planie prostokąta, wręcz z gliny lub w najlepszym razie z wysuszonych na słońcu cegieł. Trudno dostępne w tym regionie drewno służy jedynie do budowy okien, drzwi i niezbędnego obelkowania. Dachy gliniane, niekiedy z lekkim spadkiem, otoczone ścianką. Służą jako taras, a w lecie wobec straszliwych upałów dodatkowo jako sypialnia. Okna i drzwi wychodzą wyłącznie na wewnętrzne podwórze. Od strony ulicy dom jest otoczony wysokim murem. Kompletna izolacja od zewnętrznego świata. Wejście stanowi spora, dwuskrzydłowa brama. Przez podwórze przepływa własny, prywatny strumyk. W sumie domostwo stanowi oazę, dosłownie i w przenośni, dla całej wielopokoleniowej familii. Żona Akrama odkrywa swobodnie twarz, daje się z nią w miarę swobodnie nawiązać kontakt. Dzieli nas jednak zdecydowanie bariera językowa. Twierdzi, że nie mogłaby sobie na to pozwolić w przestrzeni publicznej, ryzykując co najmniej potępienie, a w najgorszym przypadku nawet ukamienowanie.
Za „zielonego” dostajemy 46 miejscowych afgani. Życie płynie tu niespiesznie, wokół czuje się zapachy wschodnich przypraw i smażonej oliwy. Ledwo
bezdyskusyjnie zespół budowli Hazrat Ali („szlachetna świątynia”) ze wspaniałym błękitnym meczetem, madrasą, minaretami oraz mauzoleum. Znajduje się tam domniemany grobowiec Alego, zięcia Mahometa, będący celem szyickich pielgrzymek. Przepiękne turkusowe kopuły zespołu świątynnego mienią się w słońcu. Wokoło – podobnie jak w zeszłym roku – królują setki bielutkich, szlachetnych gołębi. W oczy rzucają się tradycyjne stroje szalwar kamiz, obszerne szarawary ściągane u pasa, długie, wypuszczane na wierzch koszule, czasem bawełniany chałat. Mężczyźni brodaci, z niedbale zawiązanymi na głowach turbanami. Rzadko przemykające się szczelnie zakryte na ogół czarnymi względnie niebieskimi burkami postaci kobiet.
Do swojego rodzinnego domu – glinianej twierdzy z dala od centrum miasta zaprasza zaprzyjaźniony z poprzedniego roku sympatyczny Akram. Domy przeważnie zbudowane na planie prostokąta, wręcz z gliny lub w najlepszym razie z wysuszonych na słońcu cegieł. Trudno dostępne w tym regionie drewno służy jedynie do budowy okien, drzwi i niezbędnego obelkowania. Dachy gliniane, niekiedy z lekkim spadkiem, otoczone ścianką. Służą jako taras, a w lecie wobec straszliwych upałów dodatkowo jako sypialnia. Okna i drzwi wychodzą wyłącznie na wewnętrzne podwórze. Od strony ulicy dom jest otoczony wysokim murem. Kompletna izolacja od zewnętrznego świata. Wejście stanowi spora, dwuskrzydłowa brama. Przez podwórze przepływa własny, prywatny strumyk. W sumie domostwo stanowi oazę, dosłownie i w przenośni, dla całej wielopokoleniowej familii. Żona Akrama odkrywa swobodnie twarz, daje się z nią w miarę swobodnie nawiązać kontakt. Dzieli nas jednak zdecydowanie bariera językowa. Twierdzi, że nie mogłaby sobie na to pozwolić w przestrzeni publicznej, ryzykując co najmniej potępienie, a w najgorszym przypadku nawet ukamienowanie.
Za „zielonego” dostajemy 46 miejscowych afgani. Życie płynie tu niespiesznie, wokół czuje się zapachy wschodnich przypraw i smażonej oliwy. Ledwo
trzymające się w całości mikrobusiki, na wskroś przesiąknięte nieznośnym pyłem. Wciąż mam w uszach okrzyk burubahajr czy może brobahair!!! To są ostatnie lata tej krainy tysiąca i jednej nocy. Koniec idylli następuje wraz z sowiecką interwencją w ostatnich dniach grudnia 1979 roku.
Wszędzie, w Mazar-i Sharif, Balch czy Tashkurganie (Kholm), najbardziej rzuca się w oczy nigdy niczym niezmącony zwyczaj wspólnego picia herbaty. Ludzie spędzają nad nią godziny, dni i wieczory, właściwie prawie całe życie. Kobiet za bardzo się nie widzi, a jeśli już, to przemykają się szybko i bezszelestnie w bufiastych spodniach, spódnicach, długich koszulach, sandałach, z zasłoniętymi twarzami. Szczególnego klimatu czajchanom, tamtejszym herbaciarniom, nadają nieodzowne dywany i kilimy. Jak można przypuszczać kiedyś przeważała tu kolorystyka francuskiego burgunda. Większość z nich jest dziś wyblakła i powycierana. Siedzą na nich dziesiątki mężczyzn, wszyscy bez wyjątku z podwiniętymi nogami, czyli jak to u nas by się rzekło, po turecku. Rzuca się w oczy brak stołów i krzeseł. Różnobarwne turbany zdają się być niedbale owinięte wokół głowy. Piją wciąż herbatę ze swoich czarek. I nigdy nie wiadomo w jakim języku rozmawiają.
Znając wyłącznie języki europejskie, to nic tu po nas w Afganistanie. Jest to etno-lingwistycznie rzecz biorąc kraj-mozaika. Oficjalnymi językami państwowymi są dari (perski dialekt farsi) i paszto (zwany również afgańskim). Spore znaczenie mają języki grupy tureckiej, uzbecki i turkmeński.
Nauka liczebników od jednego do dziesięciu: jek, do, se, czor, pańdz, szasz, haft, haszt, na, da. A także innych ważnych na co dzień wyrażeń, jak na przykład: salem aleikum (dzień dobry), hoda hafiz (do widzenia), teszakur (dziękuję), befarmoid (proszę), brobahair (odjazd), sefarbyhtai (szczęśliwej podróży), hudo nahgodor (bóg z tobą), hubast (dobrze).
Wydaje się, że nawet cepa tu nie znają. Kobiety drewnianym szuflami rzucają zbożowe ziarno na wiatr, który odrzuca plewy.
Po kilku dniach pobytu w Mazar-i Sharif i okolicach zabieramy się do Kabulu za 100 afghani (jak zwykliśmy mówić afsów) od osoby bardzo już nadgryzionym przez ząb czasu autobusem. Długa ośmiogodzinna podróż prowadzi przez imponujący, położony na wysokości 3300 metrów, wysokogórski tunel Salang. Zbudowany został w 1964 roku przez Rosjan i przez prawie dekadę uchodził za najdłuższy na świecie tunel drogowy (2700 metrów). Dzięki niemu czas przejazdu przeciętnej ciężarówki z Mazar-i Sharif do Kabul okrężną drogą przez Herat skrócił się ponad siedmiokrotnie.
Zatrzymujemy się na pięć dni w hotelu Jam, blisko osławionej orientalną atmosferą Chicken Street. To właśnie tutaj w Kabulu włączamy się niejako w owiany już legendą początków lat siedemdziesiątych Hippie Trail, którym wędrują overlandem z Europy przez Turcję i cesarski jeszcze wtedy Iran ku magicznemu Wschodowi zwariowani backpackersi z Europy Zachodniej. Anglicy, Niemcy, Holendrzy, cała chmara innych, w tym też czasem i Amerykanie. Panuje wciąż jeszcze zupełna bezkarność w zakresie użycia marihuany i haszyszu. Kraj znajduje się historycznie w połowie drogi między obaloną w 1973 roku monarchią Zaher Szaha a sowiecką interwencją pod koniec grudnia 1979 roku. Znając późniejsze jego tragiczne losy należy jeszcze bardziej docenić panujący spokój i atmosferę jak z baśni z Tysiąca i Jednej Nocy. Jak się miało okazać nigdy już do niej nie było dane temu wspaniałemu krajowi powrócić.
17 sierpnia ruszamy rano autobusem (za 150 afsów) spod hotelu Mustafa. Po ośmiu godzinach męczącej drogi (240 km) niewielkim autobusikiem docieramy przez przełęcz Shibar (3000 m) do położonego na wysokości 2500 metrów
Bamianu. Kraina nosi nazwę Hazaradżat. Osada liczy sobie zaledwie kilka tysięcy mieszkańców, głównie szyickich Hazarów.
Rozległy zespół skalnych świątyń buddyjskich powstałych w okresie od I do VIII wieku. Kilkaset grot stanowiących cały system kaplic i schronisk dla mnichów, dekorowanych malowidłami i rzeźbami. Bamian rozwinął się pod panowaniem buddyjskich Kuszanów jako ośrodek handlowy w pierwszych wiekach istnienia legendarnego Jedwabnego Szlaku. Przez ponad tysiąc lat stanowił poważny ośrodek cywilizacji buddyjskiej oraz istotny punkt postojowy na jednej z odnóg jedwabnego szlaku między Chinami, Azją Centralną, Indiami a imperium rzymskim. Prawdopodobnie w VI wieku rękoma buddyjskich mnichów wzniesiono w niszach dwa ogromne posągi stojącego Buddy o wysokości 55 i 38 metrów. Ten większy był najprawdopodobniej pomalowany oryginalnie na czerwono, podczas gdy sąsiedni miał być koloru niebieskiego. Uchroniły się one przed bezwzględnymi hordami Czyngis-Chana i zakusami perskiego władcy Nadir Szaha, ale nie dały rady przetrwać w całości wobec rządzących wtedy państwem afgańskim bestialskich talibów w marcu 2001 roku. Ci ostatni, dokonując nieodwracalnych zniszczeń, popełnili po prostu niebywałą zbrodnię wobec dziedzictwa kulturalnego całej ludzkości. Te pochodzące z VI wieku imponujące monumentalne figury stanowiły centralny punkt wielkiego zespołu buddyjskich świątyń skalnych z pierwszych wieków naszej ery. Kilkaset grot służących jako kaplice i schronienie dla mnichów, połączonych wewnętrznymi korytarzami. Dokonali oni tego barbarzyńskiego aktu, powołując się na zasady ortodoksyjnego islamu. To tu poczuliśmy smaczek południowej odnogi legendarnego Jedwabnego Szlaku.
Po przebyciu 75 km dotarliśmy siwi od unoszącego się wszędzie niemiłosiernego pyłu do zupełnie niesamowitego, cudownego krajobrazu. Band-e Amir to zespół sześciu jezior pośród wielkich gór Hindukuszu. Ten ciąg naturalnych zbiorników, przedzielony jest wielokrotnie naturalnymi groblami zbudowanymi z węglanu wapnia, trawertynu. Dodatkową atrakcję stanowią liczne wodospady. Prawie pozbawiona roślinności równinna brunatno-rdzawa pustynia zostaje nagle, w całkiem nieoczekiwany sposób, rozcięta zapadliskiem na kształt szerokiego na 1500 metrów i głębokiego na ponad 500 metrów kanionu. Jego dno wypełnione jest przez piętrowo wobec siebie położone jeziora. Położone są one na wysokości od 2880 do 3030 metrów, ciągnąc się na długości około 10 kilometrów. Ich niebywale intensywny granatowo-niebieski kolor zapiera po prostu dech w piersi. W dali na horyzoncie widoczne są, sięgające 5000 metrów, pokryte wiecznym śniegiem masywy górskie Koh-e Baba (Ojciec Gór), z najwyższym szczytem Shah Foladi (5146 m).
Podziwiam te wspaniałe okolice z równie zafascynowaną Francuzką Jacqueline. Hotelik Kuchi za 30 afsów. Pierwszy raz na koniu po bajkowym terenie.
Na moje pytanie skierowane do spotkanego przy drodze pasterza, skąd ma lód do oferowanej butelki coca-coli czy czegoś podobnego, wskazuje z uśmiechem palcem w kierunku łańcucha górskiego Koh-i Baba. Oceniam, że wyprawa tam i z powrotem zajęłaby spokojnie ponad pół dnia.
Warto wspomnieć, że wtedy u nas w Polsce rzadko kiedy można było cieszyć się jakimkolwiek schłodzonym napojem.
Genialne kontrasty między powierzchnią bajkowych jezior, brązowo-żółtawą pustynią wraz z otaczającymi turniami oraz rozciągające się nad kanionem błękitne niebo nie stwarzają jakiegokolwiek porównania, z tym co do tej pory widziałem.
Wracając przez Bamian, zatrzymaliśmy się we Friendly Hotel na mocno już wytartych dywanikach za jedyne 10 afsów. Nazwa miejsca naszego postoju oddaje miłą atmosferę, choć o porozumienie niezbyt łatwo. Bariera językowa. Tańce afgańskie z Francuzką Jacqueline. W pobliżu widać na poszarpanym ostrym wzniesieniu Shar-e Gholghola czyli Miasto Krzyku. Jego nazwa nawiązuje do wielomiesięcznego oblężenia, po którym armia Czyngis-Chana nie zostawiła kamienia na kamieniu, wymordowawszy wszystkich mieszkańców.
Powrót do Kabulu na dwa dni, które wykorzystujemy na załatwianie spraw. Wymiana pieniędzy na targowisku. Za amerykańskiego dolara dostajemy jedenaście rupii pakistańskich, a indyjskich niecałe dziesięć. Sytuacja polityczna, obalenie monarchii przez generała Dauda, przed rządami komunistycznych samozwańców i inwazją Armii Czerwonej w ostatnich dniach grudnia 1979 roku.
Kabul (najbardziej popularna ulicą wśród europejskich wędrowców była Chicken Street w centralnej dzielnicy Szar-e Nau, my „urzędowaliśmy” dzięki gościnności napotkanych polskich stypendystów-orientalistów w dzielnicy Kart-e Czar.
22 sierpnia autobusem (za 100 afsów) do Peszawaru docieramy meandrującą wąską, ale jakoś tam wyasfaltowaną drogą wzdłuż skalistego, głęboko wciętego kanionu rzeki Kabul, przez Sarobi i Dżalalabad (170 km). Wreszcie niemiłosiernie umęczeni dojeżdżamy do zakurzonego posterunku granicznego w Torkham (z Kabulu w sumie 245 km). Poza nami nie widzimy żadnych innych Europejczyków. Pełne wrażeń dwa tygodnie pobytu. Po dość wnikliwej kontroli przechodzimy piechotą przez linię granicy. Hoda hafiz Afghanistan! Do widzenia, Afganistanie!
—
Uczestnicy wyprawy:
Eliana Kamińska
Tadeusz Sokołowski
Wojciech Przepiórkiewicz